Bona nie ma królewskich korzeni. Ma na imię Richard i w swojej wiosce w Kamerunie struny pierwszej gitary robił ze szprych rowerowych. Pracował potem w barze, którego właściciel przywiózł z Europy kilka winylowych płyt. Richard sięgnął po album geniusza basu Jaco Pastoriusa. Ponieważ nikt mu nie powiedział, że granie w ten sposób jest niemożliwe – nauczył się z naturalnością, z jaką nasze dzieci opanowują pieśń „Sto lat”, choć nikt ich nie informuje, że metrum 9/4 należy do wyrafinowanych. Dlaczego wyjeżdżając z Kamerunu na pierwszą ziemię obiecaną wybrał Rumunię – nie wiem, ale muzyka każdego z krajów, w jakich żył przez swoich trzydzieści lat, przenikała do krwi. Wzbogacała go. Śpiewa, gra na instrumentach klawiszowych i perkusyjnych z łatwością sześcioletniego Mozarta, a tradycja europejska z jazzową wrażliwością Amerykanina z wyboru odmieniły u Bony całkowicie rozumienie muzyki afrykańskiej. Uszlachetnił ją jak Armstrong tańce lupanarów Nowego Orleanu. Śpiewa w języku Douala, sięga po ludowe instrumenty, ale słucham tego jak odkrywczej muzyki XXI w. „Munia” to trzeci album autorski Bony. Ale wprawny badacz odnajdzie naszego bohatera na kilkudziesięciu innych sesjach, bo jak mówił Pat Metheny: „Wszyscy chcemy z nim grać...”.
„Munia” jest dla dziewiczego słuchacza świetną przepustką do świata Bony. Przenikanie się stylów, cudowna niemożliwość zaszufladkowania tej muzyki, gwiazdorskie cameo (Kenny Garrett, Salif Keita). I – dla mnie, który lata spędziłem w Afryce – piosenka „Dina Lam”: bodaj najpiękniejszych pięć minut muzyki, jakie przyszły do mnie z tego kontynentu.