Jest to także i moje rozczarowanie. Bo dwa lata temu wydawało mi się, że po różnych eksperymentach będziemy mieli rządy niezniszczalnego politycznego fachowca.
Trudno wskazać polityka, który mając tak dużo, w tak krótkim czasie tak wiele by stracił. Nie tylko wyborcy i posłowie koalicyjnych partii wiązali z Leszkiem Millerem nadzieje na jakąś lepszą przyszłość. Po wycieńczającej widzów agonii poprzedniego rządu Leszek Miller, w dość powszechnym odczuciu, otwierał przed nami jakiś nowy horyzont. Obejmując urząd był jednym z najpopularniejszych polskich polityków. Dziś jest jednym z najbardziej niepopularnych. Był niekwestionowanym przywódcą potężnej i zdyscyplinowanej partii. Dziś poróżnieni liderzy SLD gorączkowo zastanawiają się, jak i kim go zastąpić. Jego partia była nadzieją na w miarę dobrą władzę po awuesowskiej klapie. Dziś SLD to w świadomości publicznej grupa nieuczciwych kolesiów załatwiających głównie prywatne interesy. Obejmował władzę w kraju aspirującym do roli regionalnego lidera i mającym wzorowe kontakty z sąsiadami, z resztą Europy oraz z Ameryką. Dziś jest szefem dyplomatycznie osamotnionego rządu prowadzącego chyba najbardziej kontrowersyjną politykę zagraniczną w Europie.
Trudno o bardziej deprymujący bilans. A to jeszcze nie wszystko. Bo Miller brutalnie i głośno zarzucał ustępującemu rządowi doprowadzenie do powstania „dziury budżetowej”, a dziś leży w Sejmie podpisany przez niego budżet, z którego zieje przeszło 40-miliardowy deficyt. Ciężko także zapomnieć o erozji „drużyny Millera”. Jak w starym sowieckim dowcipie – z orkiestry symfonicznej został raptem kwintet: Łybacka, Cimoszewicz, Janik, Szmajdziński i Pol.