Czas biegnie szybko, ale o siatkarkach, mistrzyniach Europy, mówi się dalej.
– Panie – zagadnął mnie trochę zgłuszony promilami warszawski rodak. – Słyszał pan, jaki one mają zasięg w wyskoku? Cirka ebaut trzysta centymetrów. I to ma być wyczyn zwalający z nóg? U nas byle poślina z Wiejskiej skacze wyżej. A jeśli chodzi o zasięg łap, Polska dla niego za mała.
Rozmówka utwierdziła mnie w przekonaniu, że warszawski humor niewiele zmienił się od dni, gdy pisał o nim Pan Antoni. Zwracając uwagę na jego cechy – bezceremonialność i sceptycyzm, zrodzone z wiedzy o życiu i rządzących nim mechanizmach. Ulubionym przykładem Pana Antoniego była opinia fryzjera. Strzygł klienta posadzonego w fotelu i równocześnie komentował zgon znanego polityka:
– Nakradł się, nakradł i umarł.
Tradycja takich podsumowań przetrwała. Za poprzedniego ustroju warszawski ludek, mniej entuzjastyczny niż wówczas, kiedy nazywano go Ludem Warszawy, bawił się w zgadywanki:
– Powiedz pan, panie ładny, kto najbardziej zdziera zelówki? – Partyjniacy, bo oni bidule mają kawał drogi do kościoła.
Ten sam ludek, spokrewniony z bardem Grzesiukiem i typkami z piosenek o chłopcach z Mokrej, tłumaczył niezorientowanemu:
– U nas jest fantastycznie rozwinięta komunikacja: nawet po serek jest kolejka.
Warszawski żart to nie tylko szeptanka. Także satyryczne graffiti, napis maźnięty na murze w grudniową nockę: „Wracaj Edek do koryta...”. I rymowanka, opisująca końcówkę lat siedemdziesiątych: „Nie ma mięska ani gnata – tylko Hermaszewski lata”.
Zacząłem przypominać sobie dokonania anonimowych dowcipnisiów po zapoznaniu się z opracowaniem Karola Mórawskiego „Dowcip warszawski.