W Iraku codziennie wybuchają bomby. W „trójkącie sunnickim” na północny zachód od Bagdadu codziennie atakowane są patrole. Zestrzelono nawet amerykański helikopter z żołnierzami lecącymi na urlop. Piętnastu zginęło. W pozostałych strefach panuje chwiejny, trudny do upilnowania spokój.
Gorąco jest w Bagdadzie, gdzie rakietami mierzonymi w hotel Raszid próbowano zaskoczyć amerykańskiego zastępcę sekretarza obrony Paula Wolfowitza. Zginął przy tym płk Charles Buehring, który dla amerykańskiego administratora cywilnego Paula Bremera pisał analizy o tym, jak wojna odbierana jest na bieżąco przez zwykłych Irakijczyków. Teraz Bremer wie lepiej.
Trafienie serią rakiet w hotel, który znajduje się w centrum najpilniej strzeżonej strefy bezpieczeństwa, wymagało wprowadzenia wyrzutni do jej wnętrza. To już nie rekonesans, choć jeszcze nie wojna. Stan pośredni, wymagający od regularnych wojsk znajomości technik walki antypartyzanckiej i prewencji antyterrorystycznej. Zwłaszcza że kolejny atak mierzono w pałac – niegdyś Husajna, dziś władz cywilnych.
W Bagdadzie strzelają niedobitki elity Husajna. W „trójkącie sunnickim” natomiast niepokój sieją wodzowie dziesięciu wielkich federacji plemiennych. Zarówno z partyzantką miejską, jeśli to grupy czysto irackie bez domieszek z Al-Kaidy, jak i z wodzami można dojść do porozumienia, skoro kupiono nawet dowództwo Gwardii Republikańskiej tyrana. To tylko kwestia ceny. Ale trzeba trochę walczyć i trochę negocjować, bo takie są tam obyczaje.
Irak jest tak biedny, że Indie wyglądają przy nim jak Szwajcaria.
Zarazem nigdzie w świecie nie ma takiej liczby pałaców (135) wybudowanych dla jednej rodziny. Nie wiadomo zresztą po co.
Oaza nędzy leży na ropie, ale pompuje jej raptem 1,7 mln baryłek dziennie, co nie zaspokaja żadnych potrzeb 20-milionowej ludności.