Archiwum Polityki

Bronek Mamoń

Nieraz mi się zdaje, że czasy „Tygodnika Powszechnego” są równie dalekie jak czasy dzieciństwa. I równie intensywne. Pewnie jest tak dlatego, że dawna moja redakcja staje się coraz liczniejszym gremium Wielkich Cieni i pewnie dlatego, że pamiętam szczegóły. Na przykład pamiętam zapach kaflowych pieców ogrzewających pokoje na pierwszym piętrze przy ulicy Wiślnej, pamiętam wiekowe maszyny do pisania i pamiętam liczne czajniki, w których puszczaniu z dymem Bronek miał przodownictwo i specjalizację. Nie są to wspomnienia redakcyjne, są to wspomnienia domowe. Bo też dekada w „Tygodniku” to był czas, kiedy ani przez chwilę, ani przez godzinę i do samego, że tak powiem, końca nie przyszło mi do głowy, że coś się tu zmieni. I nie idzie nawet o osobiste losy, o „Politykę”, Warszawę i rozmaite konsekwencje takich dróg czy takich wyborów. Idzie o absolutną i żadnymi racjami niezmąconą pewność, że redakcja „Tygodnika Powszechnego” to zawsze będzie Turowicz, Pszon, Bardecki, Żychiewicz, Tischner. Że zawsze będzie tam szło ciepło od kaflowych pieców, zawsze będą stukały archaiczne maszyny, a Bronek Mamoń zawsze będzie wychodził z maleńkiej kuchni z paniką w spojrzeniu i kolejnym spalonym czajnikiem w garści.

Był wieloletnim szefem działu kultury, za jego sprawą znalazłem się w „Tygodniku”, moich licznych a upartych żartów, że stało się to z jego roztargnienia, że pomylił mnie z kim innym, choć z kim, też ustalić się nie da – nie przyjmował dobrze, ale jak to bywa u ludzi, których wrażliwość graniczy z pomieszaniem zmysłów, żalu długo w sercu nie chował, prawdę powiedziawszy nie chował go wcale, był na wskroś dobrym człowiekiem.

Umarł mój przyjaciel i piszę o nim w chaosie, a chaos się bierze z wyrzutów sumienia.

Polityka 47.2003 (2428) z dnia 22.11.2003; Pilch; s. 108
Reklama