Archiwum Polityki

Kraina bez uśmiechu

Dawne czasy, cmentarna sceneria. Przed zarządcą miejsca pochówków stoi kobiecina w czerni.
– Pogrzeb ma być ze łzami czy bez? – pada pytanie.
– A jaka to różnica?
– Pięćdziesiąt złotych.

Zacząłem od grobownictwa: jak co roku po obchodach 11 listopada odezwały się głosy, że święto radosne przecież, optymistyczne, a rodacy ponurzy. Nikt się nie uśmiecha, miny kwaśne, czółka pobrużdżone troską. Jedna z telewizji przypomniała tegoroczne sukcesy – siatkarki, niestrudzonego chodziarza, Oscar dla Polańskiego, milion baksów dla prof. Kołakowskiego. Ogromnie się dziwiąc, że nie wpłynęło to na poprawę nastrojów. A czy cudze (mimo wszystko cudze) triumfy udzielają się tym, którzy patrząc na kolorowe motyle muszą dalej mozolnie tkać kokon? Dodajmy do tego zawistników.
– Panie, chciałem podłożyć nogę stonodze i nie dałem rady – dobiega z chaszczy metaforyczne westchnienie.

Właściwie jedynie sport, emocje, jakie wywołuje strzelona bramka czy podniebny lot, dokonują cudu przemiany we wspólnotę: każdemu z kibiców wydaje się, że to on strzelił, on ograł bramkarza, on umiejętniej niż rywale wybił się ze skoczni. Nawet najszlachetniejsze święta i oficjałki nie mają tej siły współprzeżywania. Zamieniają się w rytuał – zmiany wart, łopot i trzepot sztandarów, przemówienia i msze. Inaczej to zresztą wygląda z miejsc zarezerwowanych dla vipów, inaczej z chodnika. Jest tak jak w anegdotce o facecie, czytającym wywieszkę w teatrze: Ceny biletów – parter czterdzieści złotych, balkon dwadzieścia pięć złotych.
– Czy dla tych na balkonie grana jest inna sztuka? – zagadnął kasjerkę.

Polityka 47.2003 (2428) z dnia 22.11.2003; Groński; s. 114
Reklama