Niepostrzeżenie powstało kilka kompleksów narciarskich z prawdziwego zdarzenia. Zakopane, okrzyczane jako zimowa stolica kraju, ma już poważną konkurencję. Nawet pod nosem, w Białce Tatrzańskiej, gdzie na Kotelnicy można jeździć trzema trasami, z których najdłuższa ma 1400 m. Stok jest oświetlony i dobrze przejeżdżony ratrakami, co na Kasprowym Wierchu zdarza się od święta. Kasprowy to jednak nadal najważniejsza góra dla narciarzy. Przynajmniej raz w roku obecność na jego szczycie jest obowiązkowa, dlatego od niego wypada jednak zacząć.
Prestiżowy Kaspruś
Na Kasprowy Wierch (1985 m n.p.m.) wjeżdża wyłącznie kolej linowa. Wagoniki zabierające po 30 osób poruszają się w sposób wahadłowy. W ciągu godziny na górę może wjechać zaledwie 180 narciarzy. Stłoczeni obywatele okupują schody prowadzące do budynku dolnej stacji w Kuźnicach od 6 rano. Ci czekają zaledwie dwie godziny. Kto przyjdzie później, straci trzy, czasem cztery godziny, zanim znajdzie się w kolejce. W tym sezonie nic się nie zmieni. Najpierw koszmar dopchania się do kasy, potem zatłoczony archaiczny wagon, a na szczycie niewiadoma. Czy aby nie powieje wiatr i obsługa nie wyłączy wyciągów? Czy w nocy ubito stoki, czy też znów ratraki się zdrzemnęły i zaraz wpadniemy w śnieżne muldy? Czy do krzesełek na Gąsienicowej i Goryczkowej też trzeba będzie użerać się w kolejce? Co więc powoduje, że świadomi czekającej nas makabry gnamy na Kasprusia nieraz z drugiego końca Polski, tęsknimy do tej góry i wciąż na nią powracamy?
Magnetyczna moc Kasprowego Wierchu polega na tym, że to największa narciarska góra w Polsce, że człowiekowi zapiera dech od widocznej ze szczytu panoramy Tatr, że skala trudności tras jest zróżnicowana i wreszcie że kto nie zjechał z Kasprowego, ten łamaga i cepr.