Archiwum Polityki

Pan i władca

+++

Pełny tytuł najnowszego filmu Petera Weira „Pan i władca: Na krańcu świata” wiernie określa miejsce akcji – ów kraniec to zrazu wybrzeże Brazylii, potem okolice przylądka Horn, wybrzeże Antarktydy, wreszcie wyspy Galapagos. Niemało jak na jeden film. Angielska fregata „Surprise” płynie przez dwa oceany, ścigając francuski statek korsarski „Archeron”. Jest 1805 r., trwa wojna napoleońska, także na morzach, ale pojedynek tych dwóch okrętów odbywa się poza głównym terenem działań i, jak się wydaje, wcale nie cele strategiczne tu się liczą, lecz emocje dwóch kapitanów. „Archeron” to przez dłuższy czas jedynie fantom, pojawia się we mgle, robi użytek z armat i znika na długo. My patrzymy na ocean oczami załogi angielskiej, którą dowodzi kapitan Jack Aubrey, grany przez „Gladiatora” Russella Crowe’a. Przypomina on zawziętością kapitana Ahaba z „Moby Dicka” Melville’a, z tym że poluje nie na białego wieloryba, lecz na wroga. Peter Weir („Piknik pod Wiszącą Skałą”) adaptując wybrane wątki 20-tomowej (!) sagi morskiej Patricka O’Briana udowodnił, iż także na wodzie czuje się pewnie. Film zrobiony jest z epickim rozmachem, z ogromną dbałością o każdy szczegół, wiele scen to prawdziwy popis (bitwa morska w prologu, sztorm), tym bardziej że nie nadużywa się tu tricków komputerowych. Może tylko za wiele jest scen, które nie posuwają akcji naprzód, jak przyrodnicze wyprawy na Galapagos czy popisy śpiewacze przypominające konkurs szant.

Zdzisław Pietrasik

+++ świetne
++ dobre
+ średnie
– złe
Polityka 49.2003 (2430) z dnia 06.12.2003; Kultura; s. 64
Reklama