W pierwszym półroczu tego roku wzrost zachorowań na gruźlicę zanotowano w Łódzkiem (o 21 proc.), Pomorskiem i Lubelskiem (o 12 proc.). Z roku na rok liczba zachorowań rośnie także na Warmii i Mazurach.
Dr Henryk Misiewicz, ordynator dziecięcego oddziału chorób płuc i gruźlicy w Białymstoku, nie ma złudzeń: – Na tzw. wschodniej ścianie Polski prątek nie jest reliktem.
W 36-łóżkowym oddziale Specjalistycznego Szpitala Wojewódzkiego w Białymstoku połowę miejsc zajmują dzieci z podejrzeniem gruźlicy. Kilkoro prątkuje. Gdy latem przywieziono trójkę chorych w wieku 15–18 lat, dr Misiewicz nie był zdziwiony: – Choroba musiała u nich trwać co najmniej pół roku. Dzieci bardzo schudły, radiologiczny obraz płuc wygląda tragicznie. Nawet jeśli je wyleczymy z aktywnego prątkującego stadium choroby, w klatce piersiowej pozostaną same włókna. Trzeba więc pogodzić się z tym, że to będą oddechowe kaleki.
Kto jest odpowiedzialny za tak tragiczną sytuację nastolatków z Podlasia: lekarze, którzy w porę nie rozpoznali właściwej choroby i przez trzy miesiące leczyli kaszel antybiotykami, czy bieda i niedożywienie? Wszystko razem – śmiertelny koktajl niekompetencji i fatalnego stylu życia.
Ale zacznijmy od prątków – niewidocznych gołym okiem zarazków wydalanych podczas oddychania, rozmowy i kaszlu przez osobę, która z dziećmi miała kontakt. Może to sąsiad, babcia, a może krewny zza wschodniej granicy, który przyjechał w odwiedziny? W Rosji i krajach byłego Związku Radzieckiego zapadalność na gruźlicę jest trzykrotnie wyższa w porównaniu z Polską.
Prątki dają o sobie znać w organizmach szczególnie wyniszczonych. Gdy ktoś zakazi się w dzieciństwie, wcale nie musi od razu zachorować. To ryzyko utrzymuje się jednak przez całe życie, gdyż prątkom wcale nie opłaca się szybko zabić swojego żywiciela-gospodarza.