Archiwum Polityki

Gipsowe łoże i smak jabłecznika

Na początku lat 70. wszyscy jeszcze żyli, profesor Wyka wykładał romantyzm, biskup Wantuła jeździł do Wisły, studiowałem polonistykę, o niczym nie miałem zielonego pojęcia, mierzyłem w swej nieskończonej ignorancji nieskończenie wysoko, i jak ktoś, kto niczego jeszcze nie dokonał – ściśle jak narrator wiersza Adama Zagajewskiego – miałem w pogardzie rzeczy już stworzone. Władz poznawczych na tym co widzialne, zwłaszcza na tym, co tuż przed nosem widzialne, specjalnie nie skupiałem, rzeczy naprawdę ważne działy się, w moim mniemaniu, na takich wysokościach, że za dokładnie nie było ich widać, a już na pewno nie było wiadomo, na czym w istocie polegają. Ale może na tym polega życie człowieka piszącego, że na bieżąco przeżywa wydarzenia, o których nie wie, że kiedyś będzie pisał, przez to życie idzie normalnie, jakby się żyło w permanentnym poczuciu literackiej przydatności świata, byłoby jeszcze bardziej nie do zniesienia, niż jest nie do zniesienia. Toteż jedyne (chyba jedyne) spotkanie Wyki i Wantuły, którego byłem świadkiem, zapamiętałem wyłącznie dlatego, że przy tym spotkaniu byłem.

Wtedy na początku lat 70. w auli Uniwersytetu Jagiellońskiego doktorantka Wyki pani Anna(?) Radziszewska miała obronę swojej dysertacji poświęconej życiu i twórczości starego Wantuły, młody Wantuła na tę imprezę przyjechał i przy tej okazji z Wyką się spotkał. Wyka miał przed sobą może rok życia, Wantuła może cztery – obaj byli w świetnej formie. Tematem rozmowy był oczywiście Jan Wantuła, jego twórczość, jego biblioteka, jego dom w Ustroniu na Gojach. Wyka nigdy na Goje nie dotarł, ale się tam wybierał i opowiedzianą przez niego historię, wręcz chyba parokrotnego, a nigdy nieskutecznego, wybierania się w odwiedziny do sławnego śląskiego bibliofila i pisarza ludowego jakimś cudem spamiętałem.

Polityka 49.2003 (2430) z dnia 06.12.2003; Pilch; s. 100
Reklama