Nigdy nie lubiłem opisów przyrody. Omijałem strony książek, gdzie na niebie kokosiły się obłoki, ogary szły w las, ponad źdźbła traw wyskakiwały pasikoniki pozujące do szarży zminiaturyzowanym Kossakom, pluskały zawsze nieuregulowane rzeki, czekające na deszcze i nagłość powodzi. Dlatego w opowiastce żadnych opisów przyrody nie będzie. Kto chce, może wstawić wymyślony przez siebie opis, wzbogacając akcję o element hołubionej dziś swojskości. Okazja nadarza się już teraz: pociąg wiozący mnie do położonego w górach kurortu wyjechał z tunelu. W nadciągającym zmierzchu –
[tu opis zmierzchu].
Odłożyłem gazetę, wypełnioną rozważaniami, jak długo utrzyma się rząd. Przypomniała mi się sala koncertowa. Kiedy stojąca na estradzie śpiewaczka kończyła arię, rozlegały się głosy:
– Jeszcze! Jeszcze!
Po dziesiątej powtórce śpiewaczka, walcząc z chrypą, wyjęczała:
– Jak długo mam śpiewać?
– Aż się, cholero, nauczysz! – odkrzyknął znerwicowany meloman.
Uspokojony, że rząd dalej sobie porządzi, zapadłem w drzemkę. Potem był dworzec kolejowy, tłumek turystów z walizami i plecakami, dorożka, która przyjechała z XIX stulecia –
[tutaj opis ulicy w kurorcie].
Witryny sklepów, kolorowe szyldy, okazały supermarket – było jak wszędzie. A przecież w innym czasie, w innej epoce (utrwalił to zapomniany pamiętnikarz) przyjezdnych wabiła kartka przyklejona do szyby sklepiku, gdzie śledź, mydło i powidło: „Nie dajcie się oszukiwać gdzie indziej! Kupujcie u mnie!”.
W recepcji pensjonatu szybko załatwiłem formalności, zjadłem przyniesioną do pokoju kolację i właśnie układałem się do snu, kiedy usłyszałem pukanie do drzwi.