W latach 90. świat na nowo odkrywał Portugalię, wystarczy wspomnieć o literackiej Nagrodzie Nobla dla José Saramago czy też wystawie Expo ‘98. W 1994 r., kiedy to Lizbonę ogłoszono kulturalną stolicą Europy, Wim Wenders zaprezentował film „Lisbon Story” . Stolica Portugalii według Wendersa bynajmniej nie jest tą pocztówkową z wieżą Belém w roli głównej. Wenders w swoim filmie starał się ukazać coś ulotnego, co kryje się w murach tego miasta. Lizbona to odrapane wnętrze filmowego studia, w którym powstaje film i w którym zamieszkał dźwiękowiec Phillip Winter. Pretekstem do wyjścia ze studia i poznawania miasta stała się właśnie praca Wintera. Bohater krąży wąskimi ulicami Alfamy, rozmawia z mieszkańcami i podgląda ich codzienne życie. Bo filmów o Lizbonie może być tyle, ile historii jego mieszkańców. Czy obrazy pojawiające się w kinie niosą jeszcze w sobie treść? – pyta reżyser, który zrealizował swój film w iście antyhollywoodzkim tempie. Nie ma tu szybkiego montażu i pustego efekciarstwa, Wenders stara się opowiedzieć o mieście w rytmie rzeki Tag, wpływającej do Atlantyku. Atutem filmu jest też muzyka zakorzeniona w fado i śpiew Teresy Salgueiro. Droga pod prąd popkultury i odkrywanie muzyki peryferii to najpiękniejszy prezent od Wendersa. Pięć lat później Wender zrobił „Buena Vista Social Club” i wylansował modę na nucenie starych kubańskich kawałków.
Marek Sobczak
++ dobre
+ średnie
– złe