Archiwum Polityki

Janusz Kijowski, reżyser filmowy, o teatrze, którego jest dyrektorem

Pytanie to po 1 stycznia br. zadają mi wszyscy bliscy i dalsi znajomi. W noc sylwestrową objąłem bowiem dyrekcję Teatru im. Stefana Jaracza w Olsztynie. Wydawać by się mogło – na przekór logice, obowiązującym trendom i utartym schematom kariery artystycznej w Polsce, gdzie poza warszawką twórca znika niczym meteor pochłonięty przez czarną dziurę niebytu. Zaryzykowałem i już po kilku miesiącach mam wrażenie, graniczące z pewnością, że podjąłem decyzję słuszną i przełomową. Czuję się tak, jakbym wyzwolił się z jakiejś złośliwej gry komputerowej, z rzeczywistości wirtualnej i powrócił do normalnego życia. Miałem dosyć udawania reżysera, który po raz dziesiąty musi debiutować, żebrząc o niskobudżetowe pieniądze na realizację kolejnego swojego filmu. Miałem po dziurki w nosie pozycji producenta, który przez cztery lata ugania się po korytarzach urzędów, by wywalczyć możliwość debiutu dla kolejnego „obiecującego” czterdziestolatka. Miałem w ogóle dosyć korytarzy telewizyjnych na Woronicza, gdzie nie obowiązują zasady fair play ani kryteria dobrego smaku, ani normy przyzwoitości. Miałem przeczucie, że za nowej prezesury będą one obowiązywać jeszcze mniej... I tu się nie pomyliłem.

W Olsztynie zastałem teatr przyzwoity. Artystów uczciwych, utalentowanych, nie wypaczonych przez warszawskie telenowele. Techników sceny profesjonalnych i pracowitych. Zastałem przede wszystkim publiczność złaknioną ambitnego i zawodowego teatru. Śmieję się, kiedy ktoś próbuje mi wmówić, że kieruję „prowincjonalnym” teatrem. Jest wręcz przeciwnie: „prowincjonalizm” lęgnie się w głowach i w duszach marnych naśladowców, kreatorów sezonowych mód, arbitrów elegancji, twórców zakłamanych rankingów popularności, biesiadnych artystów, urzędników magistrackiej popkultury.

Polityka 45.2004 (2477) z dnia 06.11.2004; Kultura; s. 65
Reklama