Choć każdy na swoim polu walczył o miejsce przed innymi, żaden teraz nie chce być pierwszym do raju. Fidel Castro rządzi tak, jak włada się na Karaibach, gdzie śmierć nigdy nie występuje w planach dyktatora, chyba że dotyczy przeciwników. Gabriel García, zwany Gabo – od zawsze bojąc się śmierci – pisze (i występuje) przeciwko niej. A teraz sparaliżowała go wiadomość, że cierpi na białaczkę.
Fidel, jak każdy caudillo, posiadł wiele złych i dobrych cech Simona Bolivara, patriarchy politycznego rodu latynoamerykańskich dyktatorów. Gabo – kiedyś z biedy zajmujący się w Meksyku redagowaniem pism kobiecych – widzi w Fidelu jak i w Bolivarze typowego mężczyznę spod znaku Lwa. Karaibski Lew to dumny i arogancki przywódca stada, który niczego się nie boi, ma zdolności hipnotyczne i z wyższością patrzy na miernotę. O swoje kobiety, których ma bez liku, nie dba nic a nic. Z kolei samego siebie, czyli Garcię Marqueza, nie mógłby opisać inaczej, jak to robi w pospiesznej, z lękiem składanej autobiografii („Vivir para contarla” – „Żyć, aby to opowiadać”). Typowa, przesądna, urodzona 6 marca Ryba.
Ryby na Karaibach są stworzeniami, dla których lepszego miejsca pod słońcem nie znajdziesz. Natomiast Lwy męczą się tam i duszą z powodu braku przestrzeni. Kuba jest dla Fidela za mała.
Przyjaźń dyktatora i Gabo zrodziła się z podobieństwa gustów literackich.
Jest to przyjaźń nierdzewna, choć García Márquez włożył w nią więcej niż caudillo. Mówi, że jego noga nigdy nie postanie na Kubie, jeśli Fidel umrze pierwszy. Całe życie pisze o nim książkę.