Tom Jones
nie tylko jest starszy o cztery lata od Cockera, ale ma też w karierze rozdziały dosyć obciachowe. W kremplinowych garniturach i ze szmirowato rozchełstaną koszulą czarował publiczność w kapiących bogactwem salach Las Vegas i tym podobnych bardzo mało rockowych miejscach. Śpiewał ckliwe ballady, łzawe country, najróżniejsze covery i musicalowe standardy. A mimo to przydarzyło mu się coś dużo lepszego niż Cockerowi. Brytyjski miłośnik fortepianu, boogie-woogie, rock and rolla i rhythm and bluesa Jools Holland namówił dziadka Tomka na płytę pełną czadu, swingu i ognia. Klasyczne kawałki rhythm and bluesowe i rockandrollowe przeplatają się ze współcześnie napisanymi przez Hollanda i odpowiednio stylizowanymi piosenkami. Jones fantastycznie ryczy, orkiestra, nawet bez Claptona i Becka, wycina to co trzeba, a Jools wali w klawisze jak opętany. Zabawa jest znakomita, nogi (nawet starawe) same chodzą, a porządnie rozkręcony odtwarzacz samochodowy grozi punktami za brutalne łamanie wszystkich ograniczeń. Czego więcej trzeba?
Tom Jones i Jools Holland „Tom Jones&Jools Holland” Warner 2004
Wojciech Mann
++ dobre
+ średnie
– złe