Dawni bohaterowie okazują się zdrajcami. Wśród opozycjonistów z czasów PRL wybuchają gwałtowne kłótnie. Toczy się debata na temat: czy Instytut Pamięci Narodowej bardziej szkodzi, czy pomaga w poznawaniu historii. W sporze mówi się o całym IPN, ale w gruncie rzeczy adwersarzom chodzi o działalność jednego pionu tego Instytutu, Biura Udostępniania i Archiwizacji Dokumentów (BUiAD). Tu bowiem obywatele zwracają się, mówiąc w skrócie, o swoje teczki. I tu uzyskują swoiste świadectwa moralności albo status osób podejrzanych. Według BUiAD, świat konspiry z okresu PRL dzielił się na tzw. pokrzywdzonych i pozostałych.
Pokrzywdzeni to ci, na których donoszono, na co są odpowiednie kwity w aktach. W kategorii „pozostali” mieści się cała galeria innych przypadków. Osoby, na które donoszono, ale akta się nie zachowały. Osoby działające w opozycji, na które nikt nie donosił. Opozycjoniści, na których ktoś donosił, ale oni sami też donosili na kogoś. Tajni współpracownicy służb, którzy próbują wydębić status pokrzywdzonych. W myśl ustawy wszystkie te osoby zostały zrównane.
Wystarczy zwrócić się do IPN z prośbą o status pokrzywdzonego (to jest warunek uzyskania wglądu w zgromadzone tam materiały) i dostać odmowę, aby znaleźć się w kłopotliwej sytuacji. Bo kiedy ktoś nie jest pokrzywdzonym, to automatycznie staje się podejrzanym o donoszenie. IPN umywa ręce, zasłania się ustawą. – Pozwala ona jedynie na nadawanie statusu pokrzywdzonych – tłumaczy rzecznik IPN Andrzej Arseniuk. – Pozostałym nie możemy dawać zaświadczeń, że nie byli konfidentami, bo ustawa tego nie przewiduje.
Do IPN zwróciło się już o teczki ponad 15 tys. osób. Rozpatrzono ponad 13 tys. wniosków. Statusu pokrzywdzonego odmówiono 8120 osobom. To jest prawdziwa skala problemu.