Archiwum Polityki

Zielone błazeństwo

A było to tak: Już około 15 tys. lat p.n.e. (daty podaję według Delorta, Nachtsheima, Digarda i Bökönyi’ego) zaczął człowiek udomawiać zwierzęta. Na pierwszy ogień poszedł pies, później koza (7500–7000), baran (6500), świnia (6300), osioł (3500), kot (3500–2500), dromader (3000) etc. Jedne ssaki, ptaki, a nawet gady dawały się udomowić, inne nie. Decydowało to o stosunku homo sapiens do nich. Na dzikie zwierzęta w pocie czoła polował, najpierw dla mięsa, później również dla rozrywki: łapał je i więził (już starożytni Egipcjanie), żeby przyglądać się dziwactwu, niekiedy usiłował tresować. Zwierzęta domowe eksploatował i zżerał, czasem tylko zżerał lub tylko eksploatował. Poza tym z wielkim zapałem wynaturzał je, tresował i często upiększał. W każdej z tych dziedzin, co przyznać trzeba z niemałym uznaniem dla geniuszu ludzkiego, odnosił nie lada sukcesy.

Już w czasach antycznych pojawiają się nowe rasy psów będące najzupełniej sztucznym wytworem, nie mającym żadnych odpowiedników w świecie dzikiej natury. Trudno mi potępiać tę inżynierię rasową, gdyż taką właśnie wykoncypowaną hybrydą jest moja ulubiona Dani marki yorkshire terrier. Oddajmy zresztą głos doktorowi Rousselet-Blanc: „Narodziny yorkshire terriera były sprowokowane istniejącą ówcześnie koniunkturą ekonomiczną. Robotnicy zatrudnieni w zakładach przemysłu wełnianego, mieszkający nad rzeką Clyde w Szkocji, używali tradycyjnie do polowania małego terriera noszącego nazwę tamtejszego okręgu Clydesdale. Opuszczając w XIX w. Szkocję, aby osiedlić się w Yorkshire, gdzie otwierały się przed nimi możliwości zawodowe, zabrali ze sobą psy, które dość szybko skrzyżowane zostały z miejscowymi broke hairez terrierami.

Polityka 42.2004 (2474) z dnia 16.10.2004; Stomma; s. 110
Reklama