Pytanie: czym jest demokracja? – jest równie stare jak rozważania nad istotą reprezentacji politycznej. W czasach nowożytnych chodzi zresztą nie tyle o to, kto nas reprezentuje, ile jak to robi?
Kwestię tę rozstrzygano rozmaicie. Wydaje się, że najważniejsze konsekwencje praktyczne ma rozróżnienie dokonane przez Edmunda Burke’a w 1774 r., gdy w Bristolu, przemawiając do swojego elektoratu, zaproponował dwa modelowe typy relacji przedstawicielskiej: delegacyjny i powierniczy. Ten pierwszy polega na realizacji woli swych wyborców przez wybranego w demokratycznych wyborach przedstawiciela, natomiast drugi – na realizacji ich interesów. W tym pierwszym pełni on rolę swoistego pasa transmisyjnego; nieco przesadzając można powiedzieć, że przedstawiciel realizuje zachcianki wyborców, jakiekolwiek by one były. W tym drugim pełni rolę oświeconego powiernika, który znając krótkoterminowe preferencje elektoratu dba także o jego rzeczywiste, czyli długofalowe interesy.
Oto więc mamy kluczowy dylemat, który powraca także przy okazji niepokojów związanych z demokracją sondażową: ludzie – także gdy zabierają się za uprawianie polityki – są kłębkiem sprzeczności, a ich opinie i preferencje bywają często odmienne od ich rzeczywistych interesów. Co jest ważniejsze? Okazuje się, że z dylematem tym bardzo słabo radzą sobie (zarówno w teorii, jak i w praktyce) także sami badacze.
Różne opinie publiczne
Kontrowersja ta powraca w innej jeszcze formie wtedy, gdy próbuje się określić coś, co wydaje się łatwe do opisania: czym mianowicie jest opinia publiczna? Klasyk problematyki Walter Lippman widział w niej te opinie ludzi, które ujawniają się bez niczyjej ingerencji czy zachęty. Wiele innych definicji zbliża się, podobnie jak czyni to Lippman, do traktowania opinii publicznej jako swoistego społecznego bezpiecznika czy czujnika reagującego na niepożądany stan społeczny.