Coś, co dzisiaj wydaje się planem, było właściwie serią niezwykłych przypadków. Kiedy Tadeusz Mazowiecki obejmował w sierpniu 1989 r. urząd premiera w koalicyjnym rządzie Solidarności, PZPR, ZSL i SD, nie istniał nawet zarys programu gospodarczych reform. Sam Tadeusz Mazowiecki nie bardzo znał się na ekonomii; jedyną osobą z jego najbliższego otoczenia, która miała jakieś kompetencje w tej dziedzinie, był Waldemar Kuczyński, publicysta, w 1981 r. redaktor „Tygodnika Solidarność”. Premier z redaktorem pilnie szukali osoby, która w nowym rządzie podjęłaby się kierowania gospodarką i finansami. Kolejni kandydaci odmawiali, godząc się co najwyżej na role doradców. Nic dziwnego, bo gospodarka znajdowała się w stanie rozpaczliwym.
Ostatnią decyzją ustępującego rządu Mieczysława Rakowskiego było uwolnienie, od 1 sierpnia 1989 r., cen żywności. Ostatni rząd PRL chciał w ten sposób przywrócić jaką taką równowagę na rynku, bo ogromne nadwyżki inflacyjnych pieniędzy wymiatały ze sklepów wszelkie towary. W sierpniu, po desperackim wycofaniu się władzy z kontrolowania cen, żywność zdrożała o 40 proc. Niestety, równowaga nie wróciła. Działał bowiem, wywalczony przez Solidarność przy Okrągłym Stole, mechanizm indeksacji płac zwany dodatkiem drożyźnianym. Władze, chcąc uspokoić nastroje załóg, godziły się na hojne podnoszenie płac: w tymże sierpniu przeciętne zarobki wzrosły o 90 proc.! Rozpętała się prawdziwa hiperinflacja. Nikt w Polsce nie miał doświadczenia, jak sobie z tym radzić: ekonomia socjalizmu nie przewidywała takich zdarzeń.
Leszek Balcerowicz, adiunkt w Szkole Głównej Planowania i Statystyki (dzisiejsza SGH), szykował się wtedy do wyjazdu na wykłady do Wielkiej Brytanii. Tuż przed wylotem, planowanym na 5 września, dowiedział się od kolegi, że szuka go Kuczyński, bo pewnie nowy rząd będzie potrzebował doradców.