Jacek Żakowski [art. „Śledztwo we własnej sprawie, czyli jak zostałem agentem”, POLITYKA 46] próbuje wyśledzić, kto rozpoczął kampanię oszczerstw i kłamstw, w którą został wplątany, a swe śledztwo kończy na Andrzeju Morozowskim. Gdyby jednak zrobił krok dalej, odkryłby, że na początku tego łańcucha stoi on sam. A było to tak:
Jacek Żakowski w wywiadzie dla miesięcznika „Press” oskarżył dziennikarzy, którzy odeszli z Radia Zet, o powiązania z aferą Rywina. Nic go nie obchodziło przy tym, że z radia odchodziliśmy na dwa lata przed tym, zanim Rywin przyszedł do Agory. Pisząc więc sprostowanie do „Pressa” posłużyłem się pewną figurą stylistyczną: powiązałem Żakowskiego ironicznie z aferą Orlenu (tak jak on nas z aferą Rywina), podkreślając, że takie powiązanie jest możliwe tylko, gdy zastosuje się specyficzną metodę badawczą Jacka Żakowskiego. Fragmenty tego ironicznego i złośliwego sprostowania wykorzystał bez naszej wiedzy „Wprost”. To zaś skłoniło Jacka Żakowskiego do wszczęcia śledztwa. Zakończonego w tym miejscu, gdzie Żakowskiemu było wygodnie. Gdyby bowiem zrobił krok dalej, odkryłby, że sam sobie tę gębę przyprawił. Bo – jak pisze w „Polityce” – wszystko zaczęło się od „bezczelnego kłamstwa, beztroskiego kolportowania nieweryfikowalnych oskarżeń”. No właśnie, przez kogo panie Jacku?
Andrzej Morozowski
Od autora:
Andrzej Morozowski znów mija się z prawdą:
Nie oskarżyłem nikogo „o powiązania z aferą Rywina” i nie miałem takiego zamiaru. Co powiedziałem, można sprawdzić. Mówiłem o atmosferze „walki o kontrolę nad stacją w kontekście trwającego procesu koncesyjnego, mającego otoczkę znaną później z afery Rywina”.