Archiwum Polityki

Kung-fu szał

To najlepszy rozrywkowy film roku. W Hongkongu „Kung-fu szał” uznano wręcz za najlepszą produkcję fabularną w ogóle (pokonał m.in. filmy Wong Kar-Waia). Polski dystrybutor (Imperial) uważa inaczej, toteż nie wprowadził filmu do kin, tylko bez większej reklamy wydał na DVD. To błąd, bowiem film Stephena Chow (scenariusz, reżyseria, główna rola) bije na głowę 90 proc. naszego kinowego repertuaru. Przeplatają się tu dwa wątki, w jednym drobny cwaniaczek chce dostać się do słynnego gangu, w drugim przed gangiem bronią się biedacy ze slumsów. Obie historie opowiedziano w prawdziwie wizjonerskim stylu. Dostajemy w równych proporcjach kino kostiumowe (Hongkong, 1940 r.), kapitalnie wystylizowany film gangsterski, kino kung-fu i absurdalną komedię. O ile jednak hongkońskie komedie mają to do siebie, że widza zachodniego wprowadzają raczej w konsternację niż rozbawienie, w tym przypadku jest inaczej. Poczucie humoru opiera się tu między innymi na grze z uniwersalnymi przyzwyczajeniami widzów, np. dotyczącymi tego, jak prezentuje się bohaterów i czarne charaktery. Trzeba przy tym dodać, że wyobraźnia Stephena Chow wydaje się nie mieć granic – scena po scenie oglądamy pomysły zachwycające świeżością. Ujmując to jednym zdaniem: Obejrzyj „Kung-fu szał”, zanim Tarantino skradnie z niego wszystkie pomysły i sprzeda jako własne.

Michał Chaciński

Polityka 50.2005 (2534) z dnia 17.12.2005; Kultura; s. 61
Reklama