Aleksander Kwaśniewski przez dziesięć lat kończącej się prezydentury dał wielokrotnie dowody swojej nieprzeciętnej zręczności politycznej i – rzec można – socjotechnicznej. Unikał działań, które jednoznacznie kojarzyłyby go z politycznym matecznikiem, czyli SLD. Dlatego dziwi rozpoczęcie procedury ułaskawieniowej wobec Zbigniewa Sobotki. Wygląda to, jakby prezydent z pełnym rozmysłem, dokładnie celując, sam sobie strzelił w stopę. Nie mógł się spodziewać niczego innego niż powszechnego oburzenia. I nie chodzi tu tylko o etatowych jego przeciwników. Także ludzi zasadniczo mu przychylnych postawił w trudnej sytuacji.
Oczywiście mógł, a nawet powinien zająć się wnioskiem Sobotki. Mówi o tym art. 565 par. 2 kpk: „Prośbę o ułaskawienie skierowaną bezpośrednio do Prezydenta RP przekazuje się Prokuratorowi Generalnemu w celu nadania jej biegu”. Wszystko jest zgodne z prawem, decyzji jeszcze nie ma, ewentualne ułaskawienie nie musi być całkowite – możliwe jest np. tylko zawieszenie kary więzienia. Istotne jest jednak to, że nadał sprawie tryb nadzwyczajny, zwany prezydenckim, który nie wymaga opinii sądów (szczegóły procedury – patrz s. 15). Co prawda to nie pierwszy wniosek kierowany przez obecnego prezydenta na tę ścieżkę, ale ważny jest kontekst i osoba. To już jest motyw polityczny i od tego nie da się uciec.
Znalazł też Kwaśniewski niefortunnych obrońców. Niektórzy działacze Sojuszu (charakterystyczne, że głównie ze starego rozdania, tacy jak Leszek Miller czy Marek Dyduch) twierdzą, że powinien ułaskawić Sobotkę, bo proces w sprawie starachowickiej był poszlakowy, dowody marne, wyrok bardzo surowy, a wszystko odbywało się w atmosferze politycznej nagonki.
Można się zgadzać lub nie z taką wizją procesu, ale trzeba pamiętać, że głowa państwa nie zajmuje się oceną procesu, nie wnika w to, czy wyrok był sprawiedliwy, nie jest w żadnym razie kolejną instancją sądową.