Amerykańscy filmowcy to twardzi optymiści. Nawet po ataku na WTC hollywoodzka fabryka snów z energią i rozmachem prowadzi nadal kampanię PR, aby ani na moment widzowie na całym świecie nie przestali wierzyć w happy end. Nawet opowiadając o klęsce, poniżeniu i totalnym upadku – nie zapomina się tam o obowiązkowym pocieszeniu, które w najnowszej produkcji Camerona Crowe’a „Elizabethtown” przybiera postać roześmianej stewardesy, granej przez niezbyt urodziwą Kirsten Dunst, ratującej z depresji przystojnego Orlando Blooma. Były menedżer po narażeniu swojej firmy na milionowe straty nie tylko został wylany z pracy, ale też stracił ojca. Im bardziej bohater romantycznej komedii Crowe’a poddaje się wzbierającej w nim fali rozpaczy, z tym większym wigorem przystępuje do terapeutycznej akcji Dunst. O trzeciej w nocy potrafi mu tłumaczyć, jaką szosę ma wybrać, by się nie zgubić w gąszczu autostrad prowadzących do rodzinnej miejscowości położonej na drugim końcu Stanów. W końcu niedowierzając jego nawigacyjnym umiejętnościom przygotowuje mu nawet szczegółową mapę złożoną z kolorowych pocztówek, zasuszonych liści i opisów przydrożnych zabytków, dzięki czemu biedny i skołowany młody człowiek „o sercu Jacka Lemmona i elegancji, i stylu młodego Cary’ego Granta” może poznać historię najnowszą Ameryki, a wraz z nią – tajniki serca dobrodusznej panny. Ponieważ wątek krajoznawczo-muzealny jest w filmie solidnie rozbudowany, nie ulega wątpliwości, że w tej miłosnej historii, którą śmiało można nazwać amerykańską wersją „Amelii”, kryje się coś więcej. Poza pochwałą prowincjonalnego życia i akceptacją niezbyt mądrej rodziny, której się wcześniej wstydziło, chodzi mianowicie o wzbudzenie szacunku do kraju, z którego przestało się być dumnym.