Lęk osiedlowej uliczki
Wojciech S., który napisał do redakcji list-zaproszenie („jeśli chce pan zobaczyć na własne oczy miejsce, gdzie hula przestępczość, zapraszam”), oprowadza po osiedlu w pobliżu Huty Lucchini w Warszawie. Porozrzucane jak klocki jedenastopiętrowce, każdy z kilkunastoma klatkami schodowymi. Ludzie mieszkają tu od połowy lat 70., ale do dzisiaj lokatorzy wyższych pięter nie znają tych z niższych, a ci z jednej klatki nie wiedzą, kto mieszka na sąsiedniej. S. jest wyjątkiem, emerytowany milicjant (był dzielnicowym w latach 70.), ma dużo czasu i dociekliwość, którą nabył podczas służby w organach. Wskazuje grupę młodych mężczyzn: – Handlarze narkotyków – informuje. – Mają każdy towar, na początku stosują rabaty, a nawet dają na kredyt. Ale w ściąganiu długów są potem bezwzględni aż do krwi.
W prześwicie jednego z bloków stoi trzech ostrzyżonych na łyso chłopaków i dziewczyna w dresie. – To żołnierze lokalnego gangu – mówi Wojciech S. – Atakują smarkaczy i odbierają im fanty. Jednemu kroją zegarek, innemu 5 zł. Opornych tłuką.
W pobliżu przedszkola na ławce rozsiadło się rozbawione towarzystwo, popijają wino owocowe. Wojciech S. opowiada bez emocji, niczym wprawny przewodnik muzealny pokazujący kolejne eksponaty: – Złodzieje radioodbiorników samochodowych. Mają sieć własnych agentów, małolatów, którzy donoszą im o autach z pozostawionymi wewnątrz radiami. Potrafią otworzyć każdy samochód. Cała operacja wraz z wymontowaniem radyjka zajmuje im najdłużej pół minuty.
S. mieszka na osiedlu od 20 lat, zna tu każdy zakamarek, zna ludzi, wie kto, kiedy i gdzie. – Żyję w świecie bezprawia – mówi.