To nie przypadek, że spór o niemiecką politykę militarną dziś idzie w parze z nawrotem upiorów przeszłości. Jednym z tych upiorów jest Stalingrad. W tych dniach wraca wzmocniony liturgią kolejnej rocznicy. W gazetach mnóstwo okolicznościowych artykułów o agonii ćwierćmilionowej armii w śmiertelnym kotle, główne programy TV prezentują dokumentacje, w których trzęsący się ze starości weterani (również rosyjscy) opowiadają o swych przeżyciach. W księgarniach nowe i stare książki o bitwie. Ale nie jest to tylko rocznicowa akcja medialna. Stalingrad to głęboko tkwiąca niemiecka trauma, uraz i kompleks, żałoba i wstyd, żal i wściekłość na Hitlera. Dla większości – za szaleństwo ludobójczej wojny, dla innych – jedynie za tępy upór wodza, który ze względów prestiżowych skazał na zagładę 6 Armię.
Hitler przegrywał wojnę kilka razy. Po raz pierwszy, w południe 3 września 1939 r., gdy Anglia, a potem i Francja wypowiedziały Niemcom wojnę w obronie Polski. Nie udało się agresji na Polskę sprowadzić do lokalnej kampanii. Szybko jednak przekonał się, że demokracje zachodnie nie są ani chętne, ani zdolne do zdecydowanego działania. Już latem 1940 r. Wehrmacht zajął rdzeń Europy.
I wtedy (rok 1940) po raz drugi Hitler na moment przegrał wojnę. Niemieckie lotnictwo nie odniosło we wrześniu sukcesu w Bitwie o Anglię. Ale i z tej porażki Hitler się szybko otrząsnął, upojony militarnym rozmachem na kontynencie – zaczął grę va banque o niemieckie imperium na Wschodzie. Wiosną 1941 r. proszony o pomoc przez Mussoliniego, niby od niechcenia, Wehrmacht zajął Bałkany, a dywizje feldmarszałka Rommla zaczęły wypierać Anglików z Afryki Północnej. I wreszcie 22 czerwca (o dwa miesiące za późno) frontalnym atakiem Hitler ruszył na ZSRR. 3 mln żołnierzy (trzy czwarte stanu Wehrmachtu plus 600 tys.