Pierwszy izraelski astronauta Ilan Ramon udzielił przed startem w kosmos wielu wywiadów. Jeden z dziennikarzy zadał mu dość banalne pytanie: Czy nie boi się lotu na pokładzie Columbii? Bohaterowi nie wypadało nic innego, jak tylko zdecydowanie zaprzeczyć: „Prawdopodobieństwo wypadku jest przecież bardzo małe”. Nigdy nie dowiemy się, czy do końca wierzył w niezawodność amerykańskich wahadłowców, czy tylko trzymał fason. Jeśli zajrzeć do oficjalnych dokumentów NASA, choćby tych dostępnych w Internecie, okaże się, że ryzyko poważnej awarii, mogącej spowodować katastrofę promu kosmicznego, wynosi 1 do 500. To wcale niemało. Ale przecież wszystkich lotów było do tej pory raptem 113, a jedna katastrofa już się zdarzyła 17 lat temu, więc pewnie nikt się nie spodziewał, że druga może nastąpić tak szybko. NASA jednak miała świadomość, że nie jest dobrze. W konkursie na projekt wahadłowca nowej generacji postawiła więc twardy warunek: ryzyko katastrofy trzeba zmniejszyć aż dwudziestokrotnie! Problem jednak w tym, że nowe wahadłowce mają pojawić się dopiero za kilkanaście lat.
Nie tylko ten fakt mógł wzbudzić obawy astronautów wsiadających na pokład Columbii. Pojazd ten to ostatnie „kosmiczne dziecko” zimnej wojny między USA i ZSRR (dziewiczy lot wahadłowca – właśnie Columbii – odbył się w 1981 r.). Po nokautującym ciosie, jakim było wygranie wyścigu na Księżyc, nowym triumfem Amerykanów miała być załogowa wyprawa na Marsa, ale społeczeństwo powoli traciło zainteresowanie podbojem kosmosu i nie było już skłonne tak ochoczo płacić miliardów na niewspółmiernie droższą i ryzykowniejszą wyprawę na sąsiednią planetę. NASA wyciągnęła więc z szuflady projekt kosmicznego samolotu wielokrotnego użytku.
Skąd właśnie taki pomysł? Gotowe do częstych startów wahadłowce miały same na siebie zarabiać, wynosząc na orbitę okołoziemską komercyjne satelity lub reperując już po niej krążące.