Stare porzekadło głosi: jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma. A więc Mannheim zamiast Moneta, Dougherty zamiast Degasa czy Redmond zamiast Renoira. Spróbujmy zatem polubić impresjonistów kalifornijskich, bo o nich mowa, pokazywanych w galerii Międzynarodowego Centrum Kultury w Krakowie, jako że na ogląd w Polsce mistrzów francuskich na razie nie ma szans. Fascynujące amerykańskie pejzaże i niezwykłe słońce w połączeniu z kompleksem prowincji (choć wielu z pokazywanych artystów studiowało w Europie) może dawać ciekawe rezultaty. I dało. Obrazy ogląda się z wyraźną przyjemnością, doceniając w nich nie tylko urok miejsc, warsztat i wrażliwość autorów, ale i ducha europejskich protoplastów. Jednak kalifornijscy artyści po Francuzach smakują trochę tak jak wino spod San Diego po oryginalnym szampanie. Ma wiele walorów, ale czegoś mu brakuje. Czego? Może waloru oryginalności? Ta wystawa ucieszy tych, którzy w sali wystawowej ponad studia z historii sztuki bardziej cenią sobie osobiste przeżycia, a sławne nazwiska są dla nich mniej ważne niż malarski walor.
Wystawa czynna do 4 maja.
P.Sa.
:-, dobre
:-' średnie
:-( złe