Jak to się stało, że wybrał pan wiolonczelę?
Sam nie wiem, dlaczego tak umiłowałem ten instrument już we wczesnym dzieciństwie. Moi rodzice nie są muzykami. W rodzinie tylko mój prapradziadek ze strony ojca był klawesynistą na dworze cara. Jego rodzice po powstaniu styczniowym zostali zesłani do Rosji, do Astrachania. I tam – co ciekawe – sam Puszkin odnalazł to zdolne, dziesięcioletnie dziecko podgrywające na szpinecie. Został jego sponsorem i sprowadził na dwór do Moskwy. I na tym był z muzykami w rodzinie koniec. Rodzice zawsze lubili muzykę, a mama pracowała w biurze organizacji koncertów w Filharmonii Śląskiej w Katowicach. Miałem pięć czy sześć lat, kiedy po raz pierwszy zabrała mnie na koncert – i natychmiast pobiegłem do wiolonczel.
Miłość od pierwszego wejrzenia.
Tak. I od tej pory już na każdym koncercie siedziałem przy wiolonczelach. Jak było nudno, to przysypiałem, a jak nie, to słuchałem i patrzyłem machając nogami, co bardzo muzykom przeszkadzało. Potem zdawałem do szkoły muzycznej. Potwornie się bałem i jak pytali mnie, ile dźwięków słyszę, wszystko pokręciłem. Ale kiedy mnie spytano, na jakim instrumencie chcę grać, od razu powiedziałem: na wiolonczeli. I przyjęli mnie. Bardzo się ucieszyłem, ale w podstawówce jeszcze niezbyt się garnąłem do grania.
To normalne.
Rodzice nie wiedzieli, jak długo powinienem pracować i jak mają mnie pilnować. Mama nastawiała mi budzik, ale kiedy koledzy wołali „Hej, Domin, chodź na rower”, to oczywiście go przestawiałem na wcześniejszą godzinę i zbiegałem do nich. Byłem jednak ambitny i jak przychodziło do egzaminu, to nie pozwalałem sobie nie mieć piątki. A w liceum pojechałem na kursy do Łańcuta i tam odkryłem, że muzyka może być wspaniałym sposobem na życie.