Archiwum Polityki

Wiola moja pani

Rozmowa z Dominikiem Połońskim, wiolonczelistą, laureatem Paszportu „Polityki”

Jak to się stało, że wybrał pan wiolonczelę?

Sam nie wiem, dlaczego tak umiłowałem ten instrument już we wczesnym dzieciństwie. Moi rodzice nie są muzykami. W rodzinie tylko mój prapradziadek ze strony ojca był klawesynistą na dworze cara. Jego rodzice po powstaniu styczniowym zostali zesłani do Rosji, do Astrachania. I tam – co ciekawe – sam Puszkin odnalazł to zdolne, dziesięcioletnie dziecko podgrywające na szpinecie. Został jego sponsorem i sprowadził na dwór do Moskwy. I na tym był z muzykami w rodzinie koniec. Rodzice zawsze lubili muzykę, a mama pracowała w biurze organizacji koncertów w Filharmonii Śląskiej w Katowicach. Miałem pięć czy sześć lat, kiedy po raz pierwszy zabrała mnie na koncert – i natychmiast pobiegłem do wiolonczel.

Miłość od pierwszego wejrzenia.

Tak. I od tej pory już na każdym koncercie siedziałem przy wiolonczelach. Jak było nudno, to przysypiałem, a jak nie, to słuchałem i patrzyłem machając nogami, co bardzo muzykom przeszkadzało. Potem zdawałem do szkoły muzycznej. Potwornie się bałem i jak pytali mnie, ile dźwięków słyszę, wszystko pokręciłem. Ale kiedy mnie spytano, na jakim instrumencie chcę grać, od razu powiedziałem: na wiolonczeli. I przyjęli mnie. Bardzo się ucieszyłem, ale w podstawówce jeszcze niezbyt się garnąłem do grania.

To normalne.

Rodzice nie wiedzieli, jak długo powinienem pracować i jak mają mnie pilnować. Mama nastawiała mi budzik, ale kiedy koledzy wołali „Hej, Domin, chodź na rower”, to oczywiście go przestawiałem na wcześniejszą godzinę i zbiegałem do nich. Byłem jednak ambitny i jak przychodziło do egzaminu, to nie pozwalałem sobie nie mieć piątki. A w liceum pojechałem na kursy do Łańcuta i tam odkryłem, że muzyka może być wspaniałym sposobem na życie.

Polityka 6.2003 (2387) z dnia 08.02.2003; Kultura; s. 60
Reklama