Kiedy w USA wybuchła afera z Moniką Lewinsky, prezydent Bill Clinton rozważał, jak ma postąpić: od razu przyznać się i przeprosić Amerykanów za zamieszanie czy iść w zaparte i liczyć na trudności udowodnienia czegokolwiek. Na decyzji Clintona zaważył głos osobistego doradcy, speca od badań opinii publicznej. Miał on przeprowadzić poufny, szybki sondaż; uznał, że Amerykanie pod żadnym pozorem nie wybaczą romansu ze stażystką i przyznanie się będzie oznaczało koniec kariery Clintona. Dziś widać, że doradca się mylił. Gdyby prezydent przyznał się od razu, ludzie by wybaczyli, zwłaszcza że prezydentura miała dobre oceny. Clinton mógł wyjść ze skandalu obronną ręką, a za kłamstwo zapłacił wielomiesięcznym upokorzeniem procedur prokuratorskich i kongresowych, w których jego żenujących, wymuszonych zwierzeń prywatnych słuchała w telewizji wielomilionowa publiczność.
Oczywiście opinia publiczna istniała, zanim wynaleziono samo określenie. Władza zawsze chciała wiedzieć, co myśli pospólstwo. Za protoplastę ankieterów można uznać sułtana czy szejka z baśni, który nakładał zgrzebne szaty, by zmieszać się z ludem i posłuchać jego mowy, czyli opinii publicznej. Pierwszy prezydent Ameryki Jerzy Waszyngton w okresie kształtowania narodu chciał mieć pogląd szerszy niż elita w Filadelfii (wówczas stolicy kraju). Waszyngton objeżdżał kraj na koniu i badał nastawienie ludzi do nowego rządu. Jednak za pierwszą prawdziwą próbę zbadania opinii publicznej – naturalnie poza okresem samych wyborów – trzeba uznać straw votes (dosłownie: słomiane głosy), coś w rodzaju dzisiejszych naszych prawyborów, organizowane w Pensylwanii już w 1824 r. Stawiano wówczas urny przed biurami albo zachęcano czytelników prasy do wycinania z gazet i odsyłania do redakcji kuponów z pytaniami politycznymi.