Archiwum Polityki

Debata drugoligowa

Wróciłem po paru tygodniach z Australii, a tu świat się głęboko przemienił. Nasz kraj stał się trudny do poznania. Napaść na Amerykę obserwowałem na żywo, to znaczy w realnym czasie, co oznaczało w Australii środek nocy. Noc dodaje grozy i te chwile spędzone przed telewizorem w Canberze, w domu ambasadora nieopodal ambasad Stanów i Izraela, zapamiętam jako chwile horroru. Nie było wiadomo, kiedy się ten atak zatrzyma, czy padną dwie wieże i część Pentagonu, czy także Kongres i Biały Dom, czy spłonie pałac Buckingham w Londynie i zawali się kopuła Bazyliki Świętego Piotra w Rzymie. Patrząc wstecz mam wrażenie, że to, co być mogło niespodziewanym początkiem trzeciej wojny światowej, było tylko jej uwerturą. Wystarczy, żeby przypomnieć sobie znowu, jak kruche jest nasze złudzenie, że świat jest miejscem bezpiecznym.

Australia sprawia wrażenie ciotecznej siostry Stanów – należy do nowego świata, jest krajem płytkich korzeni. Od czasów, kiedy Anglicy urządzali tam swoją Syberię, czyli miejsce zsyłki dla przestępców, minęły zaledwie dwa wieki. Dlatego też cały ten kontynent (równy obszarem Stanom Zjednoczonym bez Alaski) jest mało zaludniony (w przybliżeniu pół ludności Polski) i gościnnie przyjmuje imigrantów.

Trafiłem do Australii w momencie kryzysu związanego ze statkiem uciekinierów, którzy chcieli się dostać na kontynent. Prasa polska, w tym i „Polityka” informowały o całym zdarzeniu wybierając fakty tak, by obraz odpowiadał pewnym powszechnym stereotypom o niegodziwości bogatych, egoizmie społeczeństw rozwiniętych i podłości centroprawicowych rządów. To samo zdarzenie oglądane z bliska wyglądało inaczej. Atak na Amerykę, rozumiany jako wyzwanie dla cywilizacji Atlantyckiej (niezbyt trafnie zwanej zachodnią), zabrał wigor łatwej retoryce tolerancji, otwarcia i dialogu.

Polityka 41.2001 (2319) z dnia 13.10.2001; Zanussi; s. 97
Reklama