Z niemijającym sentymentem obejrzałem sobie znów, po dziesięcioleciach, nieśmiertelną „Stawkę większą niż życie” – tym razem na szczęście bez obrzydzaczy, tłumaczących, jak pięć lat temu przed emisjami, jakże niemądry i niesłuszny jest to film. I mam ochotę cokolwiek pospierać się z pogardliwymi łatkami, jakie dziełu Janusza Morgensterna i Andrzeja Konica bywają przylepiane pochopnie i krzywdząco.
Że to naiwna bajeczka? A któryż z sensacyjno-przygodowych seriali nią nie jest? Zawsze przecież, kiedy zasiadamy do przygód dzielnego policjanta, szeryfa czy detektywa, wiemy, że nie zginie, nic poważnego mu się nie stanie i tryumfalnie zrealizuje swoją misję. Co więcej, w większości dziś produkowanych opowiastek o tym, kim jest i co robi główny adwersarz bohatera, wiadomo gdzieś od dziesiątej minuty. Nie ma nijakich niespodzianek co do tożsamości bądź intencji osób działających, zmienne jest tylko to, w jaki sposób pozytywny pokona przeciwnika. Przy czym ta zmienność i tak mieści się w prościutkim, nieprzegrzewającym zwojów myślowych, schemacie. Zatem to, że cudny Kloss zawsze wygrywa z potęgą III Rzeszy, mieści się doskonale w konwencji (jeżeli, rzecz jasna, nie traktuje się serialu jako narzędzia do nauki historii; takich wariatów jednak, mam nadzieję, przed telewizorami nie uświadczysz). Warto natomiast zwrócić uwagę, jak konstruowane są owe jego batalie. Godzinne odcinki są zawsze wielowątkowe, protagonistów jest w nich paru: czasem reprezentują rozmaite wywiady, czasem realizują partykularne cele różnych służb i odłamów hitlerowskiego aparatu administracyjno-wojskowego. Zadania wojenno-szpiegowskie krzyżują się z nielegalnymi interesami; niekiedy impulsem do działania są motywy osobiste, kroki postaci dyktuje często także szantaż bądź prowokacja.