Przyzwyczailiśmy się, że filmy o życiu wybitnych twórców realizowane są w podniosłej, pomnikowej konwencji. Tymczasem „Czarodziejska góra” burzy te przyzwyczajenia, gdyż pokazuje postać Czesława Miłosza widzianą oczami amerykańskich intelektualistów, nie zaś rodzimych luminarzy.
Dla Polaków jest oczywistością, że temu pisarzowi przysługuje wyjątkowe miejsce w historii polskiej kultury ostatniego stulecia. Zapominamy jednak, że Czesław Miłosz od ponad już 40 lat współtworzy kulturę amerykańską. I nie ma cienia przesady w zdaniu, że oprócz Josifa Brodskiego jest on dla Amerykanów najważniejszym pisarzem obcym minionego półwiecza.
Nie zawsze tak jednak było. Susan Sontag przypomina, że „Zniewolony umysł” został z rezerwą przyjęty przez amerykańskich artystów, gdyż dostarczył zwolennikom senatora McCarthy’ego jeszcze jednego argumentu w jego antykomunistycznej krucjacie. W czasach kontrkultury lat 60. Miłosz studził zapały młodych hipisów, których edukacja często zaczynała się i kończyła na lekturze wierszy bitników. Świadectwem tamtych czasów jest nie tylko wiersz „Do Allena Ginsberga”, ale także współczesne obrazki z uniwersytetu w Berkeley, gdzie ślady po epoce dzieci-kwiatów są ciągle wyraźne. „Próbujcie unikać modnych tendencji” – mówi Miłosz młodym Amerykanom podczas wykładu i to zdanie jest może najważniejszym przesłaniem także dla naszych rodaków zanadto zapatrzonych w amerykański styl życia.
Na szczęście scenarzyści Andrzej Franaszek i Jerzy Illg zadbali o to, by pokazać poetę nie tylko jako mentora. Miłosz opowiada o osamotnieniu, jakiego doświadczał przez lata w Ameryce i zamiłowaniu do bourbona (pisarz wyznaje, że znaczną część pobytu w Stanach spędził w „pijanym widzie”).