Archiwum Polityki

Doktor T. i kobiety

[dla każdego]

Długim na pół kilometra samochodem z napisem „Właśnie poślubieni” odjeżdża w siną dal nie para młodych, jak to jest w zwyczaju, lecz ojciec panny młodej, która w ostatniej chwili zdecydowała, że woli pozostać w intymnym związku z przyjaciółką. Zdesperowanym ojcem jest tytułowy doktor T., czyli Sully Travis, ginekolog uwielbiany wręcz przez pacjentki w różnym wieku, ze wskazaniem jednak na okolice menopauzy, dla których jest równocześnie psychoterapeutą. Prawdopodobnie w całym teksańskim Dallas nie ma mężczyzny tak uwielbianego, czemu zresztą trudno się dziwić, skoro doktora T. gra sam Richard Gere, prezentujący się w lekarskim kitlu wyjątkowo przystojnie. Słowem, mężczyzna spełniony i zawodowo, i w życiu prywatnym (żona i dwie urocze córki), można by go dać na okładkę kolorowego magazynu z podpisem – tak wygląda człowiek szczęśliwy. Do czasu jednak. Bo oto pewnego dnia w uporządkowane życie naszego doktorka wkrada się chaos: żona świruje, urządzając striptease w publicznej fontannie (a jest nią były „aniołek” Farrah Fawcett), do domu wprowadza się rozwiedziona szwagierka z gromadką dzieciaczków, córka wybiera się za mąż, no i co najważniejsze, w klubie pojawia się nowa trenerka (w tej roli Helen Hunt), z którą T. zaczyna romansować. Ale zajrzyjmy jeszcze na chwilę do gabinetu ginekologicznego, w którym faluje tłum rozjuszonych kobiet pragnących natychmiast mieć do czynienia ze swoim ukochanym lekarzem. Tak wygląda ogólny zarys akcji, dalej wszystkie wątki toczyć się będą równolegle, czasem tylko się krzyżując, jak to w filmach Roberta Altmana. Jest on mistrzem opowieści równoległych (klasyczny przykład – „Na skróty”), w których wszystko wydaje się na pierwszy rzut oka rozproszone, ale po wyjściu z kina układa się nam w logiczną spójną całość.

Polityka 16.2001 (2294) z dnia 21.04.2001; Kultura; s. 44
Reklama