Desperados to nie tylko młodzi naukowcy, ale większość pracowników naukowo-dydaktycznych, także wielu profesorów. W pierwszej połowie lat 90. młodzi ludzie kierowali się przede wszystkim do biznesu i tam znajdowali pole dla działania. O łączeniu doświadczeń zawodowych z badaniami naukowymi mało kto wtedy myślał. Pod koniec poprzedniej dekady ten proces osłabł i coraz częściej do mnie i moich kolegów zwracają się pracownicy różnych przedsiębiorstw i instytucji wyrażając chęć wykorzystywania swych doświadczeń biznesowych w pracy nad doktoratami. Trudno jednak stwierdzić, w jakim stopniu wynika to z rzeczywistej potrzeby samokształcenia, a w jakiej mierze jest wynikiem potrzeby dowartościowania się i uzyskania lepszej pozycji w swym środowisku, jeśli na wizytówce przed nazwiskiem pojawi się „dr”. Jednak efektywność studiów doktoranckich, mierzona liczbą ukończonych doktoratów, jest niezbyt duża.
Co jakiś czas publikowane są w prasie rankingi wybranych grup społeczno-zawodowych pod względem prestiżu społecznego i wysokości zarobków. Łatwo zauważyć tu silną zależność odwrotną – im bardziej poważany społecznie zawód, tym niżej sytuuje się on w rankingu dochodów.
Nie wspomnę tu wysokości swej pensji na uczelni, gdyż mógłby to przeczytać któryś z moich studentów i straciłbym osiągnięty przez lata (mam nadzieję) autorytet. Dużym zagrożeniem dla polskiej nauki jest coraz mniejsze zainteresowanie pracowników naukowych prowadzeniem badań, a coraz częstsze podejmowanie pracy w uczelniach prywatnych. Widok profesorów objuczonych stosami materiałów dydaktycznych, którzy z obłędem w oku przemierzają nasz kraj wzdłuż i wszerz, jest przygnębiający.