Wieżowce zaczęto budować w Nowym Jorku jeszcze pod koniec XIX w. To właśnie wtedy powstały biurowce, które miały być wyrazem potęgi prywatnych korporacji – Western Union Building i Tribun Building. Wkrótce stały się głównym elementem nowych miast, których centra właśnie w wysokich budynkach skupiały rosnące lawinowo rzesze urzędników.
Zgodnie z tą logiką centra amerykańskich metropolii przez ostatnie 100 lat pięły się w górę. Zbudowany w 1930 r. w Nowym Jorku Chrysler Building budził podziw swoimi 319 m wysokości. Jednak już rok później przyćmił go, również nowojorski, Empire State Building mierzący 381 m. Po drugiej wojnie światowej wyścig o miano najwyższego drapacza chmur świata trwał nadal. Kolejno powstawały: World Trade Center – 417 m, chicagowski Sears Tower – 443 m oraz zbudowany zaledwie 5 lat temu Petronas Twin Tower w Kuala Lumpur w Malezji – 452 m wysokości. Czy ten wyścig do nieba kiedyś się zakończy? „W XXI wieku jak w czasach Cheopsa będzie się budować coraz wyższe i wyższe budynki, z wielkim zaangażowaniem środków i często bez ekonomicznego uzasadnienia” – przewidywał kilka lat temu na łamach „Świata Nauki” (polskiej wersji „Scientific American”) William Mitchell, dziekan Wydziału Architektury i Urbanistyki słynnego Massachusetts Institute of Technology.
Czy rzeczywiście skłonność ta się utrzyma po 11 września, gdy runęły bliźniacze wieże World Trade Center? Teraz uwaga projektantów powinna raczej skupiać się na tym, jak zapewnić bezpieczeństwo pracownikom tysięcy istniejących i nowo powstających wielkich biurowców.
Tragedia, która wydarzyła się 11 września, wyzwoliła ducha wynalazczości. Na całym świecie pojawiają się obecnie rozmaite propozycje systemów ratunkowych dla pracowników drapaczy chmur.