Znaczna część opozycji powiada: nie zrobiono nic, zwłaszcza nie zmieniono polityki gospodarczej (wersja druga: zrobiono stanowczo za mało) i powielono wszystkie błędy i patologie poprzedników (upartyjnianie państwa, kadrowe czystki). Premier i jego polityczne zaplecze odpowiadają: uratowaliśmy państwo przed bankructwem, „Titanic” ominął już górę lodową, plan na 100 dni wykonano w 100 proc.
Rzecz w tym, że po trzech miesiącach nie da się rzetelnie ocenić żadnego rządu i nie da się wystawić mu jednoznacznej cenzurki. Można mówić zaledwie o tym, jakie kierunki działania zostały zarysowane, czy z nich wyłaniają się już jakieś priorytety, jakaś wizja państwa i sposobu sprawowania władzy, czy nastąpiło uspokojenie nadmiernie rozchybotanej polskiej polityki, jak zapowiada się koalicyjne współrządzenie i współpraca z własnym zapleczem politycznym. W tych sprawach, poza jednoznacznym priorytetem – kierunek Unia Europejska, sygnały są bardzo niejednoznaczne.
Gabinet Leszka Millera musiał zacząć od decyzji niewątpliwie bardzo trudnych, czyli ograniczenia wzrostu wydatków publicznych w 2002 r. do zapisanej w umowie koalicyjnej sumy 184 mld zł. Temu służył pakiet ustaw okołobudżetowych przyjęty bez większych kłopotów przez Sejm, co politycznemu zapleczu rządu wystawia niezłą ocenę. Trzeba też powiedzieć wyraźnie, że dla lewicowego rządu nie był to zabieg łatwy, praktycznie bowiem obniżono płace w sferze budżetowej, racjonalizując zaś częściowo i ograniczając system świadczeń społecznych uderzono także w ubogich i najuboższych. Lewicowa retoryka nie pokryła się więc z faktami, co opinia publiczna dość trafnie odczytała, gdyż notowania gabinetu spadły i utrwaliły się na niewysokim poziomie.
Przedstawiono też możliwy do zrealizowania projekt budżetu, jest zapowiedź przedstawienia planu do 2005 r.