Dwie brygady pancerne, eskadra odrzutowców F-16, trzy baterie artylerii, flotylla łodzi rakietowych oraz kilka jednostek komandosów szukają igły w stogu siana: kaprala Jigala Szalita, porwanego przez grupę terrorystów. W gruncie rzeczy nawet oficerowie armii izraelskiej półgębkiem przyznają, iż nikłe są szanse na powodzenie całej akcji. Strefa Gazy jest najgęściej na świecie zaludnionym skrawkiem ziemi; czołgi, działa i bombowce na pewno nie odnajdą tej jednej piwnicy czy innej nory, w której ukryto porwanego żołnierza. A Palestyńczykom wystarczy przecież kilka sekund, aby go zamordować. Niebezpodstawne jest zatem pytanie: czy przypadek Szalita jest rzeczywistym powodem tak szeroko zakrojonej akcji militarnej – czy może raczej chęć obalenia fundamentalistycznego islamskiego rządu Hamasu?
Zarówno prezydent Mahmud Abbas jak i szef gabinetu Ismail Hanija potępili uprowadzenie izraelskiego żołnierza i zaapelowali o „ludzkie traktowanie rannego”. Nie wiadomo, do kogo ta prośba została skierowana. Raz jeszcze okazało się, że ani Hamas, ani Fatah nie potrafią postawić na dywanik dowódców zbrojnych frakcji, które nie uznają żadnego autorytetu. Przypadek Jigala Szalita w całej pełni obnaża słabość palestyńskiego rządu i parlamentu i pośrednio wydaje się potwierdzać stanowisko izraelskiego premiera Ehuda Olmerta, forsującego politykę jednostronnych rozwiązań. Ekstremistom odpowiedzialnym za porwanie udało się zaostrzyć konflikt, storpedować próbę utworzenia palestyńskiego rządu koalicyjnego i odsunąć rozwiązanie konfliktu w bliżej nieokreśloną przyszłość.