Archiwum Polityki

Bar Świat

Jak to powiedział pacjent do psychoanalityka, kiedy już ułożył się na kozetce:
– Panie doktorze, czuję się świetnie. Może pan doktor wytłumaczy mi, dlaczego?

Nie, nie czuję się świetnie. Z kątów wyłażą strachy dzieciństwa, lęki pomieszczeń zamkniętych, do których docierały tylko głosy i kroki, potęgując niepokój o trwałość małego świata wypełnionego rzeczami z cudzego życia. Na strychu – jednym z pomieszczeń zamkniętych był strych – poniewierał się szafkowy patefon marki Boston; nazwa była wypisana na powierzchni dawno już zepsutego patefonu ze srebrnym ramieniem, kiedyś podtrzymującym igłę okrążaną przez płyty. Teraz to ramię kalekie i bezradne zanurzało się w półmroku. Dla mnie patefon był Ameryką. Nieosiągalną, uporczywie wracającą w rozmowach. Zbliżałem się do zdezelowanego pudła, dotykałem talerza na płyty pokrytego wytartym filcem, przyrzekając sobie, że zobaczę Amerykę i wtedy na zawsze opuszczę kryjówkę, gdzie wirujące słupy kurzu, zapach butwienia i ludzkiego potu, gdy dach nagrzewał się tak, że trudno było oddychać.

Wiele lat minęło od tamtych dni. I cóż z tego, że spełniło się moje przyrzeczenie – widziałem Amerykę, byłem w niej kilka razy, mieszkałem w Nowym Jorku, w dole Manhattanu. Strych ze strachami dzieciństwa okazał się trwalszy od wieżowców World Trade Center oglądanych z okna. Już ich nie ma. Tak jak nie ma miasteczka Slano nieopodal Dubrownika, nie ma hotelu pachnącego lawendą: tam gdzie było miasteczko i hotel, toczyła się bitwa czołgów. Nie ma także w Abchazji Suchumi wygrzewającego się w słońcu jak jaszczurka. Domy z obiegającymi piętra galeryjkami zamieniły się w gruz, bomby i pociski zniszczyły chlubę miasta – instytut, w którym prowadzono badania nad człekokształtnymi.

Polityka 38.2001 (2316) z dnia 22.09.2001; Groński; s. 100
Reklama