Archiwum Polityki

Prawie jak papież

Jan Paweł II – jak powszechnie wiadomo – pierwszą zagraniczną podróż, na początku roku 1979, odbył do Meksyku. Pytany tam przez dziennikarzy, czy pojedzie do Polski? – miał podobno odpowiedzieć: Ja do Polski nie pojadę – ja do Polski będę jeździł. Benedykt XVI do Polski przyjechał, ale czy do Polski jeszcze kiedykolwiek przyjedzie, czy do Polski „będzie jeździł” – należy wątpić. O jego (oby żył tysiąc lat) następcach w kontekście polskich pielgrzymek nie ma nawet co marzyć. Oni – kimkolwiek będą (na pewno nie będą Polakami, słynnego, przypisywanego samemu Wojtyle, dowcipu o następnym polskim papieżu nie będę kolejny raz przypominał; czas płynie, dziś jest to dowcip co najmniej z brodą św. Piotra), otóż kimkolwiek następni papieże będą, skądkolwiek będą pochodzić i jakiekolwiek imiona przybiorą – nie będą tu przyjeżdżać.

Nawet jak Polska do tego czasu stanie się wzorcowym i jedynym na kuli ziemskiej krajem krystalicznie katolickim, nie będą tu przyjeżdżać – lękać się będą, że polskiemu krystalicznemu i najeżonemu przez okrągły rok papieskimi rocznicami katolicyzmowi nie sprostają, lękać się będą języka polskiego, którym – wedle Polaków – każdy papież winien mówić jak najobficiej; oni – nieszczęsne i coraz bledsze cienie Wojtyły – nie będą wcale po polsku mówić, nie będą po polsku (nawet fonetycznie) czytać; polskich pielgrzymów zgromadzonych na placu św. Piotra nie będą po polsku błogosławić.

Nie będą na swych – z jednej strony mocarnych, bo papieskich; z drugiej strony kruchych, bo sędziwych – barkach dźwigać gigantycznego spadku po polskim papieżu. Ratzinger – owszem – dzielnie dźwiga ten spadek, ale niech nikt sobie nie wmawia, że jest to wyłącznie ciężar błogosławiony.

Polityka 22.2006 (2556) z dnia 03.06.2006; Pilch; s. 122
Reklama