Ludzie z trzeciego sektora, czyli spoza dwóch innych: biznesu i polityki, podkreślają swoją niezależność i wyjątkową rolę w umacnianiu demokracji. Organizacje pozarządowe coraz częściej obejmują niemal na wyłączność poszczególne działki w państwie, zwłaszcza w sferze socjalnej, charytatywnej, ochrony zdrowia, edukacji czy ekologii. Opiniują, decydują o podziale funduszy, wydają opracowania, które potem funkcjonują prawie jak rządowe dokumenty. Organizacje, które korzystają z szyldu NGO, reklamujące się jako szlachetne inicjatywy prospołeczne, mają ułatwione dojścia do gabinetów władzy i pieniędzy. Dlatego, choć nie może być mowy o jakiejkolwiek selekcji i licencjonowaniu tych inicjatyw, kontrola wydatkowania państwowych funduszy przez te organizacje wydaje się niezbędna.
Lepsze towarzystwo
Prawdziwy wybuch zjawiska nastąpił po 1989 r. Ponad dwie trzecie działających dzisiaj organizacji pozarządowych powstało po demokratycznym przełomie. Pozostałe mają korzenie PRL-owskie albo rozpoczęły działalność jeszcze przed wojną. Dla porównania, organizacji działających od co najmniej dwudziestu lat jest tylko nieco ponad 2 proc., a organizacji powstałych po 1918 r. nieco ponad 1 proc. Zasadniczy wysyp rozpoczął się zatem w latach dziewięćdziesiątych. Jeszcze w 1992 r. zarejestrowanych było nieco ponad 2 tys. fundacji. W 2000 r. ich liczba wzrosła do ponad 5 tys. Stowarzyszenia – dziś jest ich ponad 25 tys. – rosły w siłę jeszcze szybciej, średnio każdego roku powstawało ich po około 4–6 tys. To niezwykła dynamika.
Połowa organizacji liczy nie więcej niż 50 członków, czyli tyle ile gromadzi większa grupa koleżeńska, ale krąg koleżeński nie dostaje dotacji i darowizn. Tylko 2,5 proc. tych organizacji liczy ponad 5 tys. członków. Ich działalność rozciąga się niemal na wszystkie dziedziny życia.