Co zrobić, żeby przytomni ludzie nie dawali się bez reszty zwariować dyktaturze teraźniejszości, która każe za ważne brać tylko to, co piszą gazety, o czym donosi telewizor i plotkuje ulica? Przecież prawda o nas współczesnych zamknięta w horyzoncie dnia dzisiejszego, zredukowana do kwestii doraźnych i wymiernych musi być mdła i płaska jak naleśnik! Wszelka debata tycząca kultury duchowej narodu winna zacząć się od ponowienia nauki obserwowania samych siebie – w tym przeglądania się w przeszłości, w niegdysiejszych arcydziełach. Aleksander Fredro świetnie się do takiej repetycji nadaje. Ten chodzący po ziemi pisarz, trzeźwy romantyk łączący opromieniający humor z gderliwym malkontenctwem był jednym z bystrzejszych portrecistów rodaków, przenikliwym i subtelnym. Tyle że owe portrety wpisywał w konwencjonalne formy przynależne swojej epoce. Doczytać się prawd pod patyną konwencji, podjąć wysiłek przyjrzenia się światu malowanemu metodami dziś nieużywanymi? Komu by się chciało? O ileż wygodniej kwitować wysiłki klasyka słóweczkiem „ramota” naładowanym zarozumiałą wyższością.
Owszem Fredro, zaprzeczyć niepodobna, nawet na renomowanych scenach bywa grany w koszmarkowatym stylu „kontuszowej cepeliady”. Ale tak być grany nie musi!
W „Panu Jowialskim” na scenie szczecińskiego Współczesnego nie ma szlacheckiej cepelii ani rąbka kontusza czy surduta. Scenograf Ewa Beata Wodecka z niczego – na tle spiralnych podestów i czystej bieli ekranu – tworzy fantazyjny świat, w którym stroje nie są ilustracją społecznej kondycji bohaterów, lecz odbiciem stanu ich duszyczek. Szambelanowa paraduje w pretensjonalnym kostiumiku, kwintesencji jej życiowych niespełnień, Helena zjawia się w białej panieńskiej sukience (i w staromodnie wstydliwym dessous), Szambelan w wymyślnym kapeluszu zdobywcy nowych lądów, pan Jowialski w skromnej podomce, nieskutecznie kamuflującej jego mikrodespotyzm.