Archiwum Polityki

Oblicze z liszajem

Wybieram się w długą podróż do Australii. Z Australii będę wracał przez Tajlandię, gdzie czekają mnie jakieś spotkania i zaraz potem lecę w drugą stronę, do Kolumbii. Dystans geograficzny ułatwia dystans duchowy. Gorączka przedwyborcza jest czasem, kiedy na obliczu kraju często pojawiają się liszaje. Walka o władzę nigdzie nie jest czysta, a w młodej demokracji bywa szczególnie plugawa, stąd też nie ukrywam, że z ulgą myślę o tym, że mnie ominie przeżywanie tego czasu na ziemi ojczystej.

Przed wyborami myśl krąży wokół rządu, który niedługo odejdzie i nastąpi czas ocen zazwyczaj bardzo stronniczych, które z czasem zaczną się odwracać, a w końcu wszystko pokryje zapomnienie. Mało kto dziś potrafi jasno ocenić dawne rządy premiera Bieleckiego czy Suchockiej (nawet ci, którzy kiedyś nie zostawiali na nich suchej nitki). Lepiej pamiętamy osąd postaci niż dokonań, bo postać można lubić lub nie lubić, a dokonania należy rozumieć albo przynajmniej pamiętać.

Ostatnie cztery lata przyniosły nam czterech czy raczej czworo ministrów odpowiedzialnych za kulturę. Pisząc powyższe zdanie ulegam pułapce słownikowej. Z faktu, że przed kimś pojawiła się odpowiedzialność, nie wynika, że on jej podołał, że ją uniósł na krzepkich ramionach. Wydaje mi się, przy podsumowaniu czterech lat minionych, że w kulturze nie doszło do żadnych ważnych reform ani też rozwiązań trwalszych, które mogłyby zaowocować czymś w przyszłości. Wprawdzie w kulturze tak jak w medycynie obowiązuje zasada, że najważniejsze jest nie szkodzić, ale gdzieś w tęsknej pamięci artystów powracają postaci wizjonerów, którzy mając w rękach narzędzia administracji państwowej wpłynęli na rozwój kultury.

Pierwszy i chyba niedościgniony wzorzec ministra kultury to Malraux.

Polityka 37.2001 (2315) z dnia 15.09.2001; Zanussi; s. 105
Reklama