Na niektórych wyspach Oceanii status społeczny tambylców wyznaczało posiadanie swoistego rodzaju muszli. Kto ich nie posiadał, nie był prawdziwym człowiekiem i nawet prawo plemienne nie brało go w obronę. U Pigmejów Mbuti podobną funkcję pełniły lwie zęby. Ich zawieszenie na piersiach nie oznaczało bynajmniej, że właściciel naszyjnika jest pogromcą dzikich zwierząt. Równie dobrze mogły być to kły kupione, skradzione czy też znalezione. Nikt się o to nie pytał. Rzecz miała moc sama w sobie, bez niej był więc Mbuti mocy pozbawiony, stawał się łachmytą i pariasem. W Związku Radzieckim relacje obywatela ze światem determinowała legitymacja partyjna. Mała magiczna książeczka zapewniająca przywileje wynoszące parę pięter ponad niezrzeszone pospólstwo. We Francji osiemnastego wieku liczył się ten tylko, kto został choć raz przyjęty na oficjalnej audiencji w Wersalu... Muszle, kły, czerwone dokumenciki, audiencje... We współczesnej naszej Polsce rolę takiej przepustki do pełnoprawnego zaistnienia w społeczeństwie odgrywa rządek jedenastu cyferek zwany numerem PESEL, który pozwala ponoć skutecznie zaksięgować obywatela.
Ponumerowanie obywateli było marzeniem wielu rządów w różnych epokach i krajach. Napoleon I rozpatrywał całkiem serio projekt niejakiego Jeana Lezy, by obdarzyć odpowiednią cyferką każdego z potencjalnych poborowych. Miało to mieć dwie podstawowe zalety: po pierwsze powołując kolejne numery wiedziałoby się zawsze, ile jeszcze rekrutów pozostaje w rezerwie. Po drugie – to podkreślał Lezy w szczególności – ułatwiałoby to znacznie pracę biur wojskowych. Jest oczywiste, iż łatwiej odnotować „kapral 259127” niż na przykład: „kapral Jean-Baptiste-Louis Demitore-Berlingue”.