Archiwum Polityki

Tristan i Izolda

Reżyser „Tristana i Izoldy” Kevin Reynolds wychodzi z założenia, że jeżeli rycerze króla Artura naprawdę byli kiedyś na świecie, działo się to w owych ciemnych wiekach Brytanii (Dark Ages) po wycofaniu się stamtąd Rzymian. To pogląd popularny ostatnio zwłaszcza w kinie. Wystarczy wspomnieć „Króla Artura”, którego wyreżyserował przed dwoma laty Antoine Fuqua. W tak „historycznych” realiach nie ma więc miejsca na kluczową dla tradycyjnych legend magię, nie może się tu zatem pojawić ani magiczny napój, ani smok, któremu można by uciąć język. Za to scenarzysta filmu o jednym z największych romansów wszech czasów czerpie pełnymi garściami z wielu innych źródeł. Z libretta Wagnerowskiej opery pożyczył na przykład wątek przyrzeczenia Izoldy (nie znającej jeszcze Tristana) Morhołtowi i leśną scenerię, w której złapana zostaje para kochanków. Imię zdradzanego króla brzmi tu zaś Marke, też przywodząc na myśl tradycję niemiecką. Twórcy zadbali nawet o tzw. współczesny wydźwięk, eksponując irlandzko-brytyjski konflikt. Chyba po raz pierwszy legenda o tragicznych kochankach skojarzona została z kwestią aktualnych zagadnień międzynarodowych i wewnętrznych problemów tamtych wysp. Niestety, wszystko to zrobione jest naiwnie, choć chwilami błyskotliwie, co jednak widzowi raczej nie wystarczy. Jak idziemy do kina na film o sławnych kochankach, to jednak bardziej interesuje nas ich miłość. Wypada więc czekać na następny film o Tristanie i Izoldzie, który zapewne kiedyś powstanie. Legendy arturiańskie ciągle inspirują filmowców, choć szkoda, że ostatnio z tak marnym skutkiem.

Piotr Toczyski

Polityka 23.2006 (2557) z dnia 10.06.2006; Kultura; s. 67
Reklama