Archiwum Polityki

Pręgierz na każdym rogu

Jedynie sceptycy, chroniczni malkontenci szepczą po kątach: na co nas leczą, na to umieramy.

Ilekroć czytam o kolejnej demaskacji, odłowieniu teczki, wracam myślą do sprawy aktora Andrzeja S. Kiedyś głośnej, dziś zapomnianej jak jego grób. Andrzej S., wysoki, postawny, obdarzony wieloma talentami i dążeniem do zawodowej perfekcji, miał piękny głos – wyczucie frazy, nienaganną dykcję. Właśnie ten głos go zgubił: w okupowanej Warszawie rozlegał się z zainstalowanych przez hitlerowców głośników, nazywanych szczekaczkami. Andrzej S. był lektorem. Czytał komunikaty z frontów, zarządzenia władz, listy rozstrzelanych w ulicznych egzekucjach.

Po wojnie został aresztowany pod zarzutem kolaboracji i zdrady. Stanął przed sądem, gdzie zagrał rolę skruszonego grzesznika tak przekonująco, że wykręcił się niewielkim wyrokiem. Uznano, że młody, głupi, szantażowany nie potrafił zdobyć się na odmowę. Bał się, był tchórzem, umierającym ze strachu kilka razy dziennie. Przed sądem błagał o szansę zmazania win pracą dla ludowej ojczyzny. Gorzej poszło Andrzejowi S., gdy wyszedł na wolność, z kolegami-aktorami. Początkowo komisja weryfikacyjna chciała dożywotnio pozbawić go prawa wykonywania zawodu. W końcu jednak ona także dopatrzyła się jakichś okoliczności łagodzących. Kara ograniczyła się do zakazu grania w Warszawie, rezygnacji z głównych ról w prowincjonalnych teatrach. Ale Andrzej S. był naprawdę talentem z Bożej łaski. Podbijał publiczność, czarował młodych i starych widzów, wzruszał matrony i pięknotki zamaszystością gestu, timbrem głosu, męską urodą jak z amerykańskich filmów. Mało kto kojarzył zdobywczego amanta z szubrawcem zatrudnionym w szczekaczce. A ci, co wiedzieli, nabierali wody w usta: reedukacja przyniosła pożądany efekt, a takiego aktora ze świecą szukać: on nie gra na scenie, on żyje.

Polityka 23.2006 (2557) z dnia 10.06.2006; Groński; s. 113
Reklama