Archiwum Polityki

Kochankowie z Marony

Opowiadanie Jarosława Iwaszkiewicza „Kochankowie z Marony”, na podstawie którego Izabella Cywińska nakręciła swój pierwszy kinowy film, zostało opublikowane pół wieku temu i, jak na owe czasy, wydawało się niesłychanie śmiałe obyczajowo. Do historii tragicznego romansu wiejskiej nauczycielki i notorycznego uwodziciela, śmiertelnie chorego na gruźlicę, pisarz bardzo dyskretnie wplótł jeszcze wątek homoseksualnej przyjaźni, przez co cała ta opowieść o beznadziejnej miłości ograniczonej perspektywą śmierci nabrała osobliwej pikanterii. Biorąc na warsztat Iwaszkiewiczowski tekst i uwypuklając ten właśnie temat: niejednoznacznych, biseksualnych związków łączących bohaterów, Cywińska pokazała jednocześnie ów zawiły splot namiętności w taki sposób, jakby nie istniała „Tajemnica Brokeback Mountain”, jakby nie toczono sporów wokół gender, słowem – jakby kwestia sposobów postrzegania i pojmowania tożsamości płci była dopiero w powijakach. Z drugiej strony, nie ulega wątpliwości, że Cywińską o wiele bardziej interesuje romantyczna, irracjonalna miłość, której bohaterka (pięknie grana przez Karolinę Gruszkę) staje się zakładniczką i ofiarą. Jej intuicyjny, emocjonalny lot ku własnemu zatraceniu jest z pewnością dobrze pokazany. Gorzej z drugim planem. Do mojej wyobraźni nie bardzo przemawiają również melancholijne szaro-złote obrazy zrujnowanego dworku zamieszkanego przez ludzi-widma oraz błąkających się w chocholim tańcu pensjonariuszy sanatorium wyglądających jak więźniowie Oświęcimia. Domyślam się, że wszystko to służy podkreśleniu Iwaszkiewiczowskiej wiary, że piękno, biologizm, miłość podszyte są świadomością przemijania czasu i rozpadem materii, a ciała w szczególności.

Polityka 24.2006 (2558) z dnia 17.06.2006; Kultura; s. 62
Reklama