Zbulwersował mnie artykuł Anny Tyszeckiej [„W Marxloh, tureckiej wiosce”, POLITYKA 21], który jak większość polskiej publicystyki na temat muzułmańskich imigrantów w Europie obarcza winą za ich niepowodzenia wyłącznie same wspólnoty imigrantów. Nie zamierzam zaprzeczać, że kultura muzułmańska inaczej określa role kobiet i mężczyzn niż europejska ani że kładzie większy nacisk na lojalność wobec rodziny. Ale sama pani Tyszecka dwukrotnie przyznaje, że tureccy chłopcy uciekają w „patriarchalny świat rodzinnych klanów” z uwagi na „upokorzenia”, jakich doświadczają ze strony Niemców. Jakie to upokorzenia, pani Tyszecka nam nie mówi.
A mogłaby powiedzieć o tym, że do niedawna Turcy nie mieli prawa uważać się za imigrantów, a tym bardziej za obywateli niemieckich jakiejkolwiek kategorii. Rekrutując tanią siłę roboczą w Turcji Niemcy zakładali, że „gastarbeiterzy” odpracują swoje i wyjadą.
Gdybym była tureckim nastolatkiem w Marxloh, gdybym codziennie dostawała sygnały ze strony Niemców, że się nie liczę, że nawet jak skończę szkołę, to porządniej pracy nie dostanę, że nie wolno mi nawet kątem oka zerkać na białe koleżanki z klasy, bo i tak żadna się ze mną nie umówi – też wybrałabym getto.