Nie jest jednak wykluczone, że Gerhard Schröder wyraźnie dał do zrozumienia prezydentowi Bushowi, że w obliczu wewnątrzpolitycznych zawirowań wokół udziału Bundeswehry w koalicji antyterrorystycznej musi mieć dowód na to, że wojna jest częścią szerszej koncepcji budowania pokoju. Za bez mała rok wybory do Bundestagu, gospodarka siadła, koalicja rządowa z Zielonymi na progu załamania właśnie ze względu na wojnę, w tej sytuacji konferencja afgańska w Bonn byłaby dowodem, że wierność sojusznikowi się opłaca. I prezydent Bush się zgodził.
Na pierwszy rzut oka kanclerz ma wszelkie powody do zadowolenia. Tym bardziej, że drakońskim manewrem okiełzał pacyfistów zarówno we własnych socjaldemokratycznych szeregach jak i u Zielonych, którzy z potwornymi bólami brzucha zaakceptowali wojenną politykę Schrödera i Fischera. I znów chichot historii, to akurat SPD i Zieloni dwa (a jeśli liczyć Macedonię to trzy) razy po II wojnie światowej wyprowadzili niemieckich żołnierzy na pole bitwy. Gerhard Schröder uzyskał tzw. większością kanclerską, a więc głosami koalicji rządowej, wotum zaufania w sprawie Bundeswehry, a zjazdy – SPD w Norymberdze i Zielonych w Rostocku – potwierdziły politykę rządu. Wszystko w porządku, czego chcieć więcej!
Ameryka obca
Co takiego Niemcy ugrały po 11 września w polityce międzynarodowej, czy Schröder już się objawił jako drugi Bismarck, czy to tylko historyczne złudzenia?
W ciągu ostatnich tygodni w niemieckich mediach łatwo znaleźć sygnały świadczące o powrocie zmory antyamerykanizmu. Nawet wydawca tygodnika „Spiegel” Rudolf Augstein domagał się „nowego przemyślenia stosunku Niemiec do USA”, ponieważ Amerykanie „zbombardowali do cna i tak głodujący kraj”.