Obsesja ładowania w każdy, gombrowiczowski i niegombrowiczowski, spektakl fraz ze „Ślubu” zatacza w polskim teatrze coraz szersze kręgi; niedługo zapewne widz, który nie usłyszy ze sceny w jakimkolwiek przedstawieniu kwestii „Zasłona wzniosła się” (lub innego refrenu), będzie miał prawo do zwrotu pieniędzy za bilet. Czy doprawdy Andrzej Pawłowski musi popisywać się swoim oczytaniem, gdy przychodzi mu inscenizować w warszawskim Ateneum „Opętanych”, błahostkę publikowaną pod pseudonimem w jednej z przedwojennych gazet? Podstawową wadą tego skądinąd sprawnego i wartkiego przedstawienia jest stylistyczne rozchwianie: nie wiadomo do końca, czy reżyserowi idzie o parodystyczną zabawę brukowymi motywami, czy o szukanie „poważnego” Gombrowicza w najmniej poważnym z jego dzieł. Niespójność konwencji mocno odciska się na aktorstwie: z jednej strony mamy tu czystą komediowość – szarżę Marianów Kociniaka i Opani, wspaniałą mimiczną burleskę Jana Kociniaka, karykaturalne ciotki dawno nie widzianych Anny Gornostaj i Marii Ciunelis, tudzież amancki, lekko przerysowany wdzięk Agnieszki Warchulskiej – z drugiej chór pijaków-prowokatorów prosto ze „Ślubu” wziętych, rewię groteskowych póz i wygibasów, wyrazistych niczym wojna na miny z „Ferdydurke”, oraz postać szalonego księcia Jana Matyjaszkiewicza utrzymaną w tonie serio. Nie wypada to nazbyt spójnie. Może jeden Tomasz Dedek, bawiąc się konwencją romansowego szwarccharakteru, trafnie i konsekwentnie łączy tonację autoparodystyczną z Gombrowiczowską obsesją „przyprawionej gęby”. Nie wymagajmy jednak zbyt wiele od inscenizacji pisanego w celach merkantylnych powieścidełka.
[dla koneserów]
Polityka
30.2000
(2255) z dnia 22.07.2000;
Kultura;
s. 40
Reklama