Literatura popularna ma moc pocieszania. Jej bohaterowie ruszają do akcji szczególnie wtedy, gdy rzeczywistość zawodzi oczekiwania. Sukcesy Sherlocka Holmesa leczyły obywateli Londynu z szoku, że najlepsza policja świata nie zdołała schwytać Kuby Rozpruwacza; prywatni detektywi z czarnego kryminału pomagali Ameryce uporać się z frustracją wywołaną zalewem bezkarnej zbrodni i korupcji w czasach prohibicji. Tymczasem życie w III RP, można by pomyśleć, nie dostarcza po prostu żadnych domagających się rozładowywania stresów.
Żaden rodzimy Marlowe nie psuje interesów Perszingom i Dziadom, żaden polski Bond nie wypędza z Warszawy agentów KGB. Nie doczekaliśmy się nieprzekupnych gliniarzy, którzy by demaskowali skorumpowanych polityków, ani nawet nowego Złego, spuszczającego od czasu do czasu manto rozhulanym dresiarzom. W masowej wyobraźni królują nadal herosi peerelowskiej ersatz-popkultury: Czterej Pancerni, Kloss, bodaj czy nie kapitan Żbik. Kolejne humorystyczne kryminały Chmielewskiej czy dziewczyńskie powiastki Musierowicz nie różnią się zasadniczo od tomów pisanych w minionym okresie (co najwyżej zmęczeniem autorek).
Nie znalazły naśladowców, choć sprzedały się dobrze, kopiujące Forsytha powieści Łysiaka, nie odniósł sukcesu autor eksploatujący w stolikowo sprzedawanych powieściach sensacje w rodzaju mordu na Jaroszewiczach. Owszem, nieźle miewa się rodzima fantastyka – tyle że akurat marnie wywiązuje się ona z zadań literatury popularnej. Poza Wiedźminem Sapkowskiego nie stworzyła właściwie typowego dla tej ostatniej bohatera, z którym czytelnik mógłby się utożsamić, i nie do pomyślenia jest, by w dzisiejszej polskiej SF, jak to było regułą przed wojną, rodzimy geniusz wynajdywał coś, co zapewni Polsce mocarstwową, a bodaj przyzwoitą pozycję między narodami świata.